Fabuła albo opowieść o tym, jak całą ludzkość trafił, za przeproszeniem, szlag
Ciężki jest żywot naszej małej, zapyziałej planetki. Wiecznie tylko najazdy kosmitów tudzież jakaś nielicha wojenka, ataki gumowej Godzilli czy Talibowe w Klewkach. Od czasu do czasu prozaiczny psychopata z łopatą w garści, wielkie zło... pardon Zło, a w środku tego galimatiasu kolejny, naiwny bohater gry komputerowej, którego oczywiście musimy wykaraskać z nielichego ambarasu. Tak jest poniekąd i w Bandits: Phoenix Rising - sugestywnej, postnuklearnej wizji świata rodem z kultowego filmu Mad Max.
Ostatnią enklawą ludzkości jest Jerycho – miasto przywodzące na myśl Megacity z komiksu Sędzia Dredd. Mieszkańcy Jerycha zazdrośnie strzegą dostępu do swojego „raju”. Reszta nieszczęśników tuła się po pustkowiach, walcząc o przetrwanie na tym zniszczonym nuklearną pożogą padole łez. Takim właśnie wyrzutkiem jest Fennec, herszt zmotoryzowanej bandy Wilcze Stado.
Naszego protagonistę i jego rubasznego zastępcę, a jednocześnie „celowniczego”, Rewdalfa, poznajemy w witalnym dla przyszłości gangu momencie. Oto pierwszą misją naszej pary obwiesiów jest... bezczelny rajd na pozycje konkurencyjnego gangu Płonących Dyń. Powodem zatargu jest destylator aqua vitae. A po ludzku rzecz ujmując, człowiek nie wielbłąd, pić przecież musi. I tu właśnie należą się wielkie brawa dla autorów Bandits: Phoenix Rising. Zamiast napuszonego, poprzetykanego frazesami wstępu, musimy jedynie zadbać o... jakże potrzebną wszystkim rezydentom postapokaliptycznych światów wódeczkę (aby mogli urżnąć się w sztok, zapominając o swym ciężkim losie). Proza życia - rzec by można!
W początkowych misjach trudnimy się typowym, łupieżczym fachem. Nękamy Płonące Dynie napadami na strzeżone konwoje. Wreszcie kradniemy, lub - jak kto woli - odbijamy z rąk adwersarzy maszynerię, którą nasi bohaterowie przehandlują za nowe uzbrojenie w obozie klanu Krzyżowców. Implikacją naszych wyczynów będzie nastąpienie na odcisk Enklawianom, bandzie religijnych fanatyków, wspieranych przez pozbawione przywódcy sierotki z Płonących Dyń. Kto przyczynił się do zejścia z ziemskiego padołu lidera tych ostatnich, dowiesz się w jednej z 22 czekających na Ciebie misji, drogi graczu...
Zadania są całkiem zróżnicowane, od wcześniej wspominanych przeze mnie napadów i dzikich rajdów na terytoria wroga, poprzez atak na opancerzony pociąg i zastawienie pułapki na powolny konwój ciężarówek. Ba! W jednej z misji przyjdzie nam przeżyć wściekły atak Enklawian na bazę Krzyżowców. Co ciekawe, napastników odpieramy tym razem nie za kółkiem naszego zdezelowanego samochodu, lecz z opancerzonej wieżyczki, zasypując pojazdy wroga armatnią kanonadą.
Obok tych wydarzeń, na horyzoncie majaczy Mekka wszystkich walczących w B:FR frakcji, potężne Jericho City. Jedyna ostoja cywilizacji w świecie zniszczonym nuklearną pożogą. Naszym bohaterom również marzy się ta Ziemia Obiecana. Szansą na przełamanie systemów obronnych Jerycha jest podobno tajemnicza broń z zamierzchłej przeszłości – tytułowy Feniks.
Pojazdy i uzbrojenie, czyli (z) czym do ludzi?
W świecie Bandits: Phoenix Rising pieszy jest nikim. Będę z Wami szczery do bólu. Piesi w ogóle nie mają racji bytu w tej ponurej rzeczywistości. Zdaje się, że zostali wybici do nogi, zmasakrowani i rozjechani przez maniakalnych kierowców wałęsających się po pustkowiach i bezdrożach umierającego świata. Tak jest! Cztery kółka to podstawa. Nasz protagonista i jego wyszczekany strzelec pokładowy doskonale zdają sobie z tego sprawę.
Na początku rozgrywki, Fennec i Rewdalf posiadają tylko jeden pojazd – zdezelowany i słabo opancerzony „Badger”. Nasz Borsuk, to zwykły, lekki samochód terenowy. Jego jedyną zaletą jest zwrotność i szybkość. Po kolejnych, pozytywnie zaliczonych misjach, gra udostępnia kolejne potwory, za których kierownicą przyjdzie nam demolować otoczenie. Średni „Cyclone” i mocarny niczym czołg i równie nieporęczny w prowadzeniu „Ogre”. W sumie trzy samochody, różniące się tonażem, modelem fizycznym i ilością zabieranego na pokład uzbrojenia. A trzeba powiedzieć, że tego ostatniego jest całkiem sporo. Standardowy karabin maszynowy często nie sprawdza się w „praniu”. Na szczęście w sukurs przyjdzie nam potężna wyrzutnia rakiet, granatniki, haubica czy strzelba odłamkowa. W sumie do dyspozycji gracza oddano trzynaście rodzajów broni. Na ogół mocniejsze rodzaje broni montowane są na wprost pojazdu i tylko tak możemy razić przeciwników – szarżując na nich po linii prostej, niczym szaleńcza Złota Orda Batu-chana. Szybkostrzelne karabiny zamontować można natomiast na obrotowej wieżyczce, którą obsługuje nasz towarzysz Rewdalf. I tu właśnie dochodzimy do pewnej, bardzo ważnej kwestii...
Sterowanie, albo: gdzie jest moja trzecia ręka?
Tak jest, moi drodzy Czytelnicy, sterowanie w Bandits: Phoenix Rising jest iście bandyckie. Standardowe klawisze W-S-A-D odpowiedzialne są za ruch naszej jeżdżącej kupy złomu, jednocześnie mysz odpowiada za ruch karabinu na wieżyczce obrotowej w zakresie pełnych 360 stopni. Dodajmy do tego przyciski zmiany uzbrojenia oraz te odpowiadające za hamulec i dopalacz. Oto sterowanie samochodem w pełnej krasie! Opanowanie wszystkich niuansów jazdy w B:FR jest czasochłonne i może przyprawić o ból głowy. Dla tetryków programiści byli jednak na tyle miłosierni, iż jako opcję wprowadzono alternatywny system sterowania. I chwała im za to. ITDP – nie, nie, to nie jest zawoalowany skrót paszkwilu na rząd Leszka Millera, który kilka dni temu przymusowo lądował w rządowym helikopterze, łamiąc przy okazji obojczyk i nóżkę. Nie! ITDP to - zgodnie z tym, co napisano w instrukcji Bandits: Phoenix Rising - system „Idziesz tam, dokąd patrzysz”. A przekładając to na język ogólnie pojmowany, po prostu sterowanie samochodem odbywa się za pomocą myszki. Jest to o tyle wygodne, co powolne. Akurat w sam raz dla takich starych dziadów, jak Papcio CarnAge, który już dostał pomylenia z poplątaniem, próbując opanować tajniki jazdy. Widać, że te pojazdy z przyszości są gorsze w prowadzeniu, niż Trabant vel. „zemsta Honeckera”.
Oprawa audio-wizualna, czyli ciemno wszędzie, głucho wszędzie, oj na Boga, co to będzie!
Oryginalny silnik graficzny o nazwie GRIN 3D, według twórców, ma ogromne możliwości i jest bardzo nowoczesny. Mapowanie wybojów, cieniowanie pikseli z wykorzystaniem jednostek Pixel Shader, realistyczne cienie i tak dalej. To teoria, a jak to wszystko wygląda w praktyce? Średnio, z naciskiem na źle. Engine B:FR to modyfikacja stareńkiego kodu gry Ballistic, gry wyprodukowanej w roku pańskim 2001. Tak więc bełkot o znakomitej grafice można spokojnie włożyć między bajki o żelaznym wilku. Mimo to, wizualnie program wygląda przyzwoicie, samochody są całkiem udane, model fizyczny, mimo iż nie dorównuje osławionemu HAVOKowi, spełnia swoją rolę. Naprawdę czujemy różnicę w prowadzeniu poszczególnych pojazdów. Wybuchy i efekty wystrzałów cieszą oko. Teren, po którym się poruszamy, jest całkiem spory. A biorąc pod uwagę konwencję gry, czyli pustynny, martwy świat po zagładzie atomowej, nawet nie oczekiwałem jakiegoś urozmaicenia dosyć monotonnego krajobrazu. Cóż, widocznie panowie Szwedzi zbyt mocno wzięli sobie do serca słówko „pustkowie”. Niestety, nie mogę zbyt wiele dobrego powiedzieć o muzyce, która towarzyszy nam podczas rozgrywki. Wybaczcie, drodzy Czytelnicy, ale mocne gitarowe riffy zmiksowane ze szczyptą elektronicznej kakofonii plus motywy Disco z lat 70-tych to melanż, który rozłożył mnie na łopatki i pogrążył w czarnej rozpaczy. O gustach podobno się nie dyskutuje, cóż, być może komuś taka oprawa muzyczna przypadnie do gustu. Ja jednak twardo będę twierdził, że do wizji nuklearnej zagłady, muzyczka w stylu funky nie jest najlepszym wyborem. Na tle tego jazgotu , bardzo pozytywnie odznaczają się głosy bohaterów. Świetnie dobrane i, na szczęście, pozostawione przez polskiego dystrybutora gry w formie oryginalnej. Szkocki akcent Rewdalfa rzucającego wulgaryzmy na prawo i lewo, jąkanie przywódcy Płonących Dyń, fanatyczna nuta w głosie Vincenta, lidera Enklawian. To trzeba usłyszeć na własne uszy. Prawdziwa uczta!
Wymagania sprzętowe: miły powrót do przeszłości
Brak wyuzdania pod względem oprawy graficznej owocuje bardzo niskimi wymaganiami sprzętowymi, jakie stawia przed graczem Bandits: Phoenix Rising. Procesor klasy Pentium III z zegarem 500 MHz, 128 MB pamięci operacyjnej, do tego akcelerator trzeciego wymiaru obsługujący T&L, ot choćby GeForce2 MX, i to wszystko, co potrzebne do zabawy w Bandits: Phoenix Rising. Na tle swoistego wyścigu zbrojeń wśród producentów gier, niskie wymagania programu spod szyldu GRIN są miłym zaskoczeniem, godnym pochwały i uznania.
Podsumowanie: Już gdzieś to kiedyś... no głowę bym dał!
Cztery frakcje walczące o ropę, bogactwo i wpływy. Handel wymienny, kruche, doraźne sojusze. Wyraziste postaci. To wszystko w Bandits: Phoenix Rising jest, lecz niestety leży odłogiem. Ogromny potencjał gry został zmarnowany. Zabrakło talentu, albo pieniędzy. Ta gra mogła być wielka. Lecz ktoś postanowił zamknąć ją ramach zwykłej, trójwymiarowej, bezmyślnej gry zręcznościowej. Co z tego, że z pozoru misje wydają się nader atrakcyjne, skoro po chwili uświadamiamy sobie, że cała finezja rozgrywki sprowadza się do naciskania spustu broni i śledzeniu radaru w poszukiwaniu czerwonych kropek – czyli nadjeżdżających całymi tabunami wrogów. Na tle całkiem znośnej fabuły i ciekawych, wielowymiarowych postaci, cała prostota B:FR jeszcze bardziej drażni. Mogło być wspaniale, jest tylko średnio. Być może druga odsłona gry, którą od kilku miesięcy zapowiadają twórcy, okaże się lepsza. Być może wtedy ujrzymy produkcję na poziomie GTA i Fallouta. Lecz to zmieni całą konwencję gry. I bardzo dobrze. Blaszany pecet to nie miejsce dla średnio udanych gier zręcznościowych. Na bezrybiu i rak ryba, mówi mądre przysłowie. Niestety mądrości ludowe pasują do branży gier, jak pięść do nosa. Szwedzcy programiści mają jeszcze przed sobą daleką i żmudną drogę.
OCENA:
Grafika: | 6/10 |
Dźwięk: | 5/10 |
Ogółem: | 7/10 |
Dystrybutor: Marksoft Cena: 69,90 zł