Tytułem wstępu

Sam Fisher to postać kultowa, ikona dla miłośników skradankowych gier akcji. Od ponad dekady jest bohaterem popularnej serii Splinter Cell. To klasyczny przykład faceta z jajami, cichego wymiatacza, świetnie wyszkolonego żołnierza i agenta służb specjalnych w jednym, który zawsze jest gotów służyć ojczyźnie. Na moje oko jakoś specjalnie się on nie wyróżnia na tle innych podobnych postaci, głównie ze względu na oklepaną warstwę fabularną gier z jego udziałem, oscylującą dookoła walki z terrorystami, rządowych afer i innych takich. Ale nawet pomimo tego fanów mu nie brakuje, chociaż przyznaję uczciwie, że sam do nich nie należę. Oczywiście, na przestrzeni lat działy się z Fisherem najróżniejsze rzeczy, a pobyt w więzieniu, śmierć córki, zdrada czy rola wroga stanu numer jeden to wierzchołek góry lodowej. Jednakże są to zabiegi jak najbardziej standardowe, w końcu serię przedłużyć jakoś trzeba, a wplecenie osobistych problemów w charakterze motywacji do walki z terrorystami to pomysł wyjątkowo skuteczny. Riddick tego nie potrzebuje, Fisher też pewnie mógłby się bez tych pierwiastków obejść, ale nic to – jest, jak jest.

W Splinter Cell: Blacklist porzucono motyw osobistych przejść głównego bohatera na rzecz walki z – a jakże – terrorystami. Akcja gry dzieje się w sześć miesięcy po wydarzeniach kończących poprzednią część serii, Conviction. Fisher działa na własne konto, sam wybiera zlecenia. Nic dziwnego, rząd go trochę przez ostatnie lata wyeksploatował. Sam przebywa na terenie bazy sił powietrznych Anderson na wyspie Guam wraz ze swoim współpracownikiem z prywatnej firmy najemniczej. Pech chciał, że miejsce to staje się celem ataku terrorystycznego. Fisherowi udaje się ujść z życiem tylko dlatego, że jego kompan zasłania go własnym ciałem i przyjmuje na siebie falę uderzeniową z granatu. Za zamachem stoi jednostka znana jako Inżynierowie, składająca się z kilkunastu prężnie działających ludzi. Okazuje się, że atak na wyspie Guam to dopiero początek. Następne z tytułowej czarnej listy mają następować co kilka dni, aż rząd Stanów Zjednoczonych spełni żądania grupy. Te są, oczywiście, mocno wygórowane, stąd pomysł powołania do życia jednostki o nazwie Czwarty Eszelon, na której przywódcę pani prezydent wybiera, a jakże, Fishera. Łatwo się domyślić, co się dzieje dalej. Czas przywdziać zielone gogle oraz obcisły kombinezon i wziąć się do roboty.