Wstęp

Muszę się Wam przyznać, że miłośnikiem serii Tomb Raider nie jestem i nigdy nie byłem. Nawet filmy z udziałem Lary Croft (pomińmy dyskusyjną kwestię zdolności aktorskich i urody Angeliny Jolie) nie zdołały mnie na tyle przekonać do gier przestawiających jej przygody, abym zechciał zanurzyć się w nich na dłużej niż piętnaście minut. Po prostu nie czuję tego klimatu, nie kupuję sztywnej mechaniki i kilku innych rzeczy, koniec, kropka. Dlaczego zatem niniejszy tekst jest podpisany imieniem i nazwiskiem zadeklarowanego dyletanta, który praktycznie nie zna świata Tomb Raidera, obiektu kultu dla wielu z Was? No cóż, zostałem skuszony marketingowymi smakołykami, jakich pełno w sieci – zdjęciami oraz obietnicami twórców opowiadających o survivalowej jeździe bez trzymanki. Wystarczyło.

W telegraficznym skrócie: najnowsza odsłona przygód Lary nie jest podobna do któregokolwiek z poprzedników, to coś zupełnie innego, świeżego. Niby skąd ja to mogę wiedzieć, skoro nie grałem we wcześniejsze części? A jednak wiem, to widać gołym okiem, sami chyba przyznacie. Owszem, najnowszy Tomb Raider to – podobnie jak pozostałe – zręcznościówka, pokazująca główną bohaterkę zza jej pleców. Imię i nazwisko też się zgadza: po raz kolejny wcielamy się w postać panny Croft. Ale to tyle wspólnych mianowników, cała reszta jej najnowszych przygód jest okraszona sporą porcją realizmu, w dodatku ukazanego w iście kinowy sposób w stopniu, w jakim nie zrobiono tego w żadnej z poprzednich części serii.