W sumie w Los Angeles i okolicach spędziłem trzy tygodnie. Nie jestem literatem, więc nie będzie to ścisła i piękna relacja. Raczej luźny zbiór nadal świeżych wspomnień.
Dzień sądu
Zacznę od końca - od ceremonii. Większość z Was pewnie właśnie ona najbardziej interesuje.
Nie było źle. Miejsca niedaleko sceny, 10 rząd. Wszystkie gwiazdy jak na tacy. Drzwi blisko, więc co chwila ktoś znany dotychczas tylko z ekranu przechodził tuż obok. Gwiazdy jakoś specjalnie mnie nie kręcą, ale było w tym jednak coś efektownego. Poza tym ludzie jak ludzie. Śmiesznie mi się oglądało po powrocie do Polski "Chicago" z aktorami, których mijałem tydzień wcześniej w trakcie ceremonii w foyer.
Skala przedsięwzięcia przytłacza. Sala jest naprawdę gigantyczna. Nie sądzę, żeby to było widać w telewizji. Trzy piętra balkonów, tysiące miejsc. Wszystkie zajęte. Kiedy ktoś wychodzi w trakcie przerwy na reklamy, żeby rozprostować nogi, na jego miejsce wchodzi tzw. Seat Filler - "wypełniacz siedzenia". Są to rozmaici ludzie w efektownych strojach, których praca w tym miejscu polega tylko i wyłącznie na dbaniu o to, żeby na sali wszystkie miejsca były zajęte. W telewizji i tak nie widać, kto gdzie siedzi. Za to puste miejsca jak najbardziej. Mało kto nie wychodzi na chwilę w trakcie którejś z przerw, więc "wypełniacze" mają robotę.
Jak się czułem, kiedy wyczytywano nominację? Chciałem, żeby to sie już skończyło. Wygram, przegram, co za rożnica... Zaszedłem o wiele dalej niż sam się spodziewałem. Niż ktokolwiek się spodziewał. Wiedziałem, że jeśli wygram, prawdopodobnie i tak nie będę w stanie wydusić słowa, mimo przygotowań. Ta sala przygina do ziemi.
Nie wygrałem.
Złe słowo. Lepiej brzmi: nie dostałem Oskara. Tutaj, i mówi sie to na każdym kroku, sam Oskar to często ruletka, decyzja bywa niezbyt trafna. To normalne. Różne czynniki wpływają na wyniki głosowań. Stąd też sama nominacja to wielkie wyróżnienie. I przeważnie bardziej miarodajne. A Oskar? Cóż, może innym razem. Uczucie zawodu ogarnęło mnie na sekundę, później wielka ulga, że już po wszystkim.
Eric Armstrong, który Oskara otrzymał, siedział obok mnie. W ciągu poprzedzającego tygodnia, dzięki serii spotkań dla nominowanych, miałem okazję go trochę poznać. Gratulowałem mu szczerze. Też napracował się na ten sukces. I nawet nie chodzi o same "Chubb Chubbs". Eric siedzi w filmach od czasów "Parku Jurajskiego". Pewnie, zazdrościłem mu trochę. Ale zazdrość można przekuć w niezły zapał do pracy. Do licha, przegrałem przecież z korporacją SONY! I żyję. Wszystko w porządku.
Potem już na luzie oglądałem resztę ceremonii. Jak już wspomniałem, nie było źle. To była moja pierwsza ceremonia, więc wszystko miało urok nowości. Bliskość dużego świata, tłum w smokingach, a nawet to, że w foyer przekąską, którą serwowano, nie były cudaczne, wymyślone przez sprowadzonych z końca świata mistrzów kuchni specjały, tylko... zimna pizza.
Co jeszcze? Owacje na stojąco dla Brody'ego i Polańskiego. To było miłe. Ominęła mnie sławna już, antywojenna przemowa zwycięzcy w kategorii dokumentu. Byłem wtedy poza salą. Najbardziej ujęła mnie przemowa Chrisa Coopera. Była po prostu naprawdę szczera. No i klimatyczny występ U2. Monikę pochłonął za to numer taneczny z "Chicago".
Nie wspomniałem o Monice? Nie byłem na sali sam. Wybrałem się tu z narzeczoną. Dzięki jej za wsparcie. Wierzcie lub nie, ale w takich momentach lepiej jest się trzymać w parach. Druga osoba jest w końcu o rząd wielkości bardziej rzeczywista, niż jakiś pozłacany posążek.
Z góry, z balkonów dopingował nas jeszcze jeden z moich producentów, Jarek Sawko z żoną. Drugi producent, Piotr Sikora, nie zdołał dotrzeć. Obowiązki zatrzymały go w Polsce. Szkoda.
Po ceremonii był jeszcze coroczny bal. Niezłe, tym razem bardzo wymyślne jedzenie, setki ludzi, muzyka i zaskoczenie. Przy stole, przy którym byłem, siedziało jeszcze z dziesięć osób. Kompletnie mi nie znanych, ale okazało się, że prawie wszyscy oni widzieli "Katedrę". To miłe.
Z Balu uciekłem dość szybko. Za sztywne to jednak. Nie bez podstaw żartuje się tutaj, że średnia wśród członków akademii to 75 lat. Po sześciu godzinach siedzenia w smokingu, miałem już go serdecznie dosyć. Czas był na lżejszy ciuch i bardziej przyziemne trunki. Wieczór spędziliśmy w naszym "Katedralnym" gronie, sącząc leniwie piwo i snując plany na przyszłe projekty. Wielkie plany.
Ameryka idzie wojować
Co do wielkich wydarzeń. Wojna w Iraku w samym Los Angeles za bardzo odczuć się nie dała. Podczas mojego pobytu była jedna czy dwie demonstracje. Z punktu widzenia Polski spore, ale Los Angeles to bardzo duże miasto. Demonstracje tej wielkości nie robią tam aż takiego wrażenia. No i wszystko odbywało się we względnym spokoju. Dużo policji, zabezpieczenie z powietrza, wszyscy demonstranci pod czułą opieką. Do policji czuje się tam bardzo duży respekt.
Sama impreza oskarowa również była bogato obstawiona przez panów z bronią ubranych na czarno. Jechaliśmy przez szpalery wojska i policji, odgradzające nas od demonstrantów. Wielka czarna limuzyna za wielką czarną limuzyną, a tu nagle nasz mały, biały, troszkę sfatygowany chevy malibu z wypożyczalni. Alternatywny wjazd, ale tłumy z transparentami i tak nas chyba nie lubiły. Dało się dostrzec obie frakcje. I przeciwnicy i zwolennicy wojny w Iraku wyszli tego dnia na świeże powietrze.
...demonstranci obok nas.
Wracając do ochrony, to ta zresztą nie kończyła się na ulicy. Wewnątrz Kodak Theather kilkakrotne sprawdzanie biletów i bramki wykrywające metal. Ochrona bardzo grzeczna, ale bardzo stanowcza. Aparaty fotograficzne zabronione. Nawet nie próbowaliśmy ich wnosić. Wszystkie te operacje budziły zaufanie. Zdawaliśmy sobie sprawę, że odpowiednio umotywowany zamachowiec pewnie miałby pewne szanse przebicia, ale mizerne to byłyby szanse. Czuliśmy się tam bezpiecznie.
Nawiązując jeszcze do wojennych klimatów, jedna z rzeczy, które mnie w Stanach bardzo zaskoczyły. Świetnie zrealizowane, bardzo profesjonalne reklamy armii amerykańskiej i komandosów w... MTV. Otwarta kampania reklamująca uroki wojska. "Join the Navy, accelerate your life". Dla mnie, przybysza z kraju, w którym każdy normalny, młody człowiek broni się przed wojskiem rękami i nogami, było to czyste zaskoczenie. Sprytne. Reklama wojska w młodzieżowej, dosyć pacyfistycznej telewizji. Startegia nie pozbawiona sensu. Jakoś od razu większy respekt się czuje. Niezależnie od prywatnych przekonań.
Początek
Cofnijmy się o dwa tygodnie. Do innej imprezy, na którą aparat fotograficzny można było wnieść, ale oczywiście o nim z Jarkiem zapomnieliśmy. Mowa o lunchu dla nominowanych. Jest to coroczna uroczystość, podczas której nominowani otrzymują certyfikaty, dyplomy, dowody - nazwijcie to, jak chcecie - nominacji. To taki ładny kawałek papieru do oprawienia w ramki. "Taki to, a taki, w takiej to, a takiej kategorii, otrzymał nominację w takim to, a takim roku." Plus stempelki i podpisy. To tak w uproszczeniu. Do tego trafiła mi się bluza z wyszytym oskarkiem. Amerykanie, jak mi potem wyjaśniono, uwielbiają dostawać takie rzeczy. Bluza jak bluza, ale wiem, że taką samą dostał Scorsese i Salma Hayek. I fajnie.
Lunch jest imprezą o tyle sympatyczna, że odbywa się z dużo mniejsza pompą, niż ceremonia rozdania oskarów. Jest luźno, wesoło w miarę, a i ludzi znacznie mniej. Właściwie tylko nominowani, ich goście oraz "Board of Governors" - takie oskarowe jury i organizatorzy. O lunchu też tak naprawdę mało kto wie, więc i fanów znacznie mniej. Uroczystość ta uświadomiła mi, w co ja tak naprawdę wdepnąłem. Zaledwie dwa dni wcześniej wylądowałem w LA. Nie przywykłem jeszcze do słonecznej pogody. Nie przestawiłem sobie czasu i nagle trafiam na imprezę na której pierwszą osobą, którą widzę, jest Nicolas Cage w hawajskiej koszuli, a drugą Renee Zelweger (nie w hawajskiej koszuli). Wystarczy się rozejrzeć, by co chwila natknąć się wzrokiem na kogoś znanego z ekranu kina. Niezła bajka. Salma Hayek jest malutka. Christopher Walken - wysoki. I tak dalej. Konfrontuję wyobrażenia i ekranowy wizerunek z rzeczywistością. Ludzie, jak ludzie.
Dzwonek do zasiadania do stołu i kolejna niespodzianka. Stoliki są niewielkie, po osiem osób, w dodatku postanowiono przemieszać nominowanych w różnych kategoriach ze sobą. Przy stole, przy którym mam siąść, zamiast spotkać innych nominowanych w mojej "małej" kategorii, co byłoby pewnie całkiem sympatyczne, trafiam więc między innymi na Martina Scorsese i Michaela Manna. Trochę mnie to przeraziło (w pozytywnym tego słowa znaczeniu). Mann to reżyser "Gorączki", jednego z moich ulubionych filmow, ale także członek Board of Governors. Niezłe towarzystwo.
Zaczęła się szkoła przetrwania wśród grubych ryb. Na szczęście przychodzi niezłe jedzenie, trochę luzu i spokoju. Udaje się nam zamienić trochę słów z sąsiadami, a nawet i z moim guru od "Gorączki". Zdaję sobie sprawę, że jutro zapomną o szarym ludku z Polski, który z nimi siedział przy stole, ale... co z tego? Atmosfera jest przyzwoita. Ot, niezobowiązująca konwersacja o byle czym. Zaczynam czuć, że to, do czego w pewnym sensie dążyłem, do bycia zaakceptowanym przez filmową "rodzinę" w tej małej, animowanej niszy (niezależnie od tego, jak bardzo sztampowo to brzmi), że to właśnie udało mi się osiagnąć, choć wlazłem tam kuchennymi drzwiami.
Zdjęcie dla nominowanych. Coroczny rytuał. Stu (no, prawie stu) nominowanych staje na schodkach, gdzie zostają zapisani na kliszy dla potomności. Zdjęcie jak zdjęcie, ale stoję raptem metr od Nicholsona, więc jest w tym zdjęciu troche nietypowości. Po zdjęciu odebrałem wspomniane laurki, trafił mi się jeszcze niezły deser i było po imprezie. Pomiędzy niezłym deserem i "po imprezie" zdążyłem jeszcze poznać reżysera pełnometrażowego Lilo & Stitch, reżysera Chubb Chubbs (wtedy pierwszy raz zamieniliśmy kilka słów) i ekipę od niemieckiego filmu "Das Rad".
Powyżej widzicie zdjęcie dla nominowanych. Wiele tu nie widać, ale myślę, że daje się wyciągnąć parę znajomych twarzy.
Podczas tego wyjazdu ciągle kogoś poznaję. Taka natura tej wycieczki. Codziennie, co drugi dzień, razem z producentem mamy spotkania z ludźmi wszelakimi. Przeważnie w trakcie lunchu (mam wrażenie, że lunch to najpopularnieszy tu moment do spotkania). Nie pojechaliśmy do Hollywood, żeby raz dwa wyciągnąć jakieś zlecenia czy błyskawicznie dać się tam złowić do pracy, ale żeby na spokojnie porobić kontakty, które być może zaowocują czymś ciekawym w przyszłości. Dać się poznać. Dać sie zapisać gdzieś tam w pamięci. Ciekawe, co z tego wyniknie.
Wypoczynek
W międzyczasie, żeby jednak nie zapomnieć, że praca przynajmniej częściowo została hen, daleko za oceanem, uskuteczniamy aktywny wypoczynek na świeżym powietrzu, co w Santa Monica jest zachowaniem wymuszonym przez okolicę. Plaża w Santa Monica, a szczególnie jej odcinek zwany Muscle Beach to jedna, wielka sala gimnastyczna pod gołym niebem. Ścieżki dla rolek i rowerów, liny do wspinaczki, drążki, równoważnie i masa innego sprzętu ustawiona ot, tak wprost na giganatycznej plaży. Jeszcze troche za chłodno na opalanie. Temperatura w sam raz, żeby się trochę poruszać.
Taka sala gimnastyczna kusi. Nawet jeśli nie jest się sportsmanem. Widzi się ją z okien hotelu. Blisko. Co szkodzi pobiegać sobie godzinkę. Powspinać się. Na ludzi popatrzeć ;-). Panie i panny śmigają na rolkach. Co drugi człowiek zamiast chodzić - biega. W weekendy plaża ściąga różnego typu sportowych ekstremistów, którzy demonstrują a to jakieś Kung-fu-matrix sztuki walki, a to niebanalne akrobacje.
Muscle Beach zostało założone w latach 20-tych przez hollywodzkich kaskaderów, którzy tu podnosili swoje umiejętności zawodowe. Lepsze miejsce do takiej zabawy trudno sobie wymyślić. Dużo czasu spędziłem na tej plaży w trakcie wyjazdu. Jako regenerator sił pomiędzy spotkaniami sprawdziło się świetnie. Trzeba było jakoś zrzucać te kalorie, które pożerałem w trakcie tych wszystkich spotkaniowych lunchów.
Parę spojrzeń na plażę
Firmy i lunche rozgrzewka
Spotkania były rozmaite. Zaraz, pierwszego dnia trafiliśmy na kolację do polskiego konsula w LA (niezłe jedzenie, miłe towarzystwo i atmosfera). Kilka dni później, żeby jednak znaleźć trochę więcej luzu, zaliczyliśmy mini rajd po pubach z ekipą Splutterfish (dla grafików ta nazwa coś mówi - dla laików: to twórcy bardzo dobrego, coraz bardziej rosnącego na znaczeniu renderera Brazil R/S). Poznaliśmy Splutterfishowców latem, w trakcie konferencji Siggraph i teraz mieliśmy szanse ich odwiedzić na ich własnym terenie. Mieszkają w Venice, niedaleko Santa Monica. Sporo się od nich dowiedziałem o życiu pubowym w Stanach, ale połowa z tego uleciała mi gdzieś w hałasie.
Również w Venice odwiedziliśmy Piotrka Karwasa w studiu Digital Domain. Kilka lat temu, po sukcesie jego krótkometrażowych "Masek", wyjechał do Hollywood robić efekty specjalne do filmów. Digital Domain to duże studio, mające na koncie między innymi dużą część efektów do "Titanica". Przeważnie na warsztacie jest kilka filmów na raz. Ostatnio wyszedł stamtąd Daredevil i Willard. Zespół liczy kilkaset osób.
Firma z zewnątrz przypomina bunkry przeciwatomowe, ale w środku jest całkiem przyjemnie. Animatorzy siedzą w pokojach po trzech, przestronnie, duża wolność aranżacji stanowiska prac.
Chyba, że jest się dopiero zatrudnionym freelancerem i trafi się na parter. Zero okien, gęsto poutykane w kompletnych ciemnościach przegródki z ludźmi, w których jedyne źródło światła to monitory komputerów - tam jest chyba trochę ciężej, ale z drugiej strony wielu marzy, żeby dostać się do tego zespołu niezależnie od ceny.
DD była firmą, która na początku studiów była dla mnie pracą marzeń. Zmieniły mi się już marzenia i cele, ale i tak mało kto ma szanse swe młodzieńcze marzenia tak skonfrontować z rzeczywistością.
Po wydostaniu się z bunkrów potrzebowaliśmy trochę świeżego powietrza. Celem naszej kolejnej wyprawy stało się oddalone o 160 mil małe, zielone i ładne miasteczko Santa Maria, gdzie odwiedziliśmy naszego kolegę z Platige, Grzesia Jonkajtysa. Grzesiek (tam Gregory) od dwóch miesięcy próbuje szczęścia w znacznie mniejszym od DD, otoczonym drzewami studiu Computer Cafe. Przy okazji obejrzeliśmy samo studio. Firma mniejsza, ale paradoksalnie od DD, przestronniejsza. Sympatyczne jest to, że w gruncie rzeczy w klimacie bardzo przypomina Platige.
Chyba wszystkie małe firmy graficzne są podobne. No, parę róznic oczywiście było. Po kątach stoją rekwizyty z filmów, do których Computer Cafe robiło efekty specjalne. Np. motocykl z "The One", którym wymachiwał w filmie Jet Li.
Nie powiem, przyjemne otoczenie. Może troszkę za spokojnie i za daleko. Za daleko od wszystkiego. Czego jak czego, ale przestrzeni tam nie brakuje. Żeby pojść do kina, zjeść coś, trzeba wsiąść w samochód i przejechać się minimum parę kilometrów. Klimat trochę taki, jakby firma była w Bieszczadach. Co jest świetne, jeśli lubi się łono natury, ale gorsze, jeżeli ma się ochote wyskoczyć na starówkę do pubu ze znajomymi. Jaką starówkę?
Było strasznie fajnie spotkać Grześka po tych dwóch miesiącach przerwy i odwiedzić go na tym obcym terenie. Jeszcze sie aklimatyzował. Był twardy, nie dał się namówić na powrót. Cóż, bedziemy mieli kolejnego Polaka w Hollywood.
Jeden detal z podróży do Santa Marii. Wielkie pola truskawek. Ogromne. W Stanach, jak wspomniałem, wszystko jest wielkie. Ten gigantyzm aż drażni, ale możliwość kupienia świeżych truskawek w marcu bardzo mi się podobała. Jakoś wtedy właśnie dojechała do nas Monika. I też jej truskawki do gustu przypadły. Może stąd tak utkwiło mi to w pamięci.
Firmy i lunche ciąg dalszy
Kolejne spotkanie, na którym się znaleźliśmy trochę przypadkiem, było spotkaniem z okazji zakończenia filmu DreamCatcher. To nowy thriller według Stephena Kinga w reżyserii Lawrence Kasdana.
Cóż, takie party co dzień się nie zdarza. Poznaliśmy większość podstawowego zespołu tego filmu. Chciałbym móc rzucać tu nazwiskami jak z karabinu, ale wrażenia, które niosą takie spotkania, wypychają z głowy wszystko. Wystarczy wspomnieć , że w którymś momencie wypłynęła idea, żeby pokazać w tym gronie "Katedrę". W końcu film nominowany. Wiem, rozumiem, tam nominacja swoje znaczy, ale nie zmienia to faktu, że właściwie od samego początku czułem się tam trochę jak mrówka wśród hipopotamów. Jak zwykle - Koszmar "pierwszych razów". Jarek i Monika trzymali się tam chyba dzielniej ode mnie.
Wracając do pokazu filmu. Nie było wyjścia. Udałem pewnego siebie, co może kiedyś wejdzie mi w krew i siedem minut później stres był już z głowy. Spodobało się. Było warto, bo nagle towarzystwo wiedziało już, gdzie nas zaszufladkować, wiedziało, o czym z nami rozmawiać i reszta spotkania przeszła dużo szybciej, łatwiej i przyjemniej. Płyty z Katedrą trafiły między innymi do reżysera (to duże nazwisko), a ja miałem okazję uciąć dłuższą pogawędkę z producentką efektów specjalnych DreamCatchera, producentką z firmy-legendy - Industrial Light & Magic. Wszystko to w ślicznej, uczepionej zbocza góry willi w Beverly Hills. Życie wrażeń pełne. Mały Tomek w wielkim świecie.
Najważniejszy punkt programu przed Ceremonią miał mieć miejsce dopiero za kilka dni, więc znów wróciłem na plażę. Już z Moniką. Bardzo uparła się żeby nauczyć mnie jeździć na rolkach. Sama jeździ świetnie. Cóż, po tych paru próbach jedno mogę stwierdzić na pewno. Jestem lepszym grafikiem niż rolkarzem.
Firmy i lunche rajd
Wspomniałem o najważniejszym punkcie programu przed Ceremonią? Otóż, mieliśmy możliwość zajrzeć od kuchni do kilku największych studiów zajmujących się animacją. Ray Diamond ze studia ACME filmworks, firmy zajmującej się promocją animatorów (z których wielu to laureaci oskarów z poprzednich lat), organizuje od kilku lat rajdy dla nominowanych w tej kategori po dużych studiach animacji. Ma sporo znajomości i ogromną zakulisowa wiedzę. Troszkę podobny do Spielberga, wesoły pan. Byliśmy pod jego opieką trzy dni i później w trakcie ceremonii oskarowej.
Dreamworks SKG
Pierwsza wycieczka i chyba zrobiła na mnie najlepsze wrażenie. Ogromna ilość wspaniałych, dopracowanych szkicow i obrazów z produkcji ich kolejnych projektów. Każda ściana. Dziesiątki wielkich tablic z korka, do których są przypięte setki grafik. Po kolei.
Oddział animacji Dreamworks mieści się w ładnym, zaprojektowanym w stylu, hmm, śródziemnomorskim powiedzmy, kompleksie budynków. Pomiędzy budynkami spory ogród. W tym wycięty w logo Dreamworks (księżyc z wędkarzem) żywopłot.
Zaraz na początku spotkania poznałem wszystkich nominowanych w mojej kategorii. Jedynymi, którzy sie nie zjawili, była ekipa Pixara. Ich poznalismy dopiero parę dni później w Disneyu. Starzy wyjadacze - mogli sobie odpuścić ten rajd. A więc pojawili się Niemcy z ekipy Das Rat, Eric i jego producentka od Chubb Chubbsa i Japończyk od filmu Mt Head. Najmniejszy kontakt był z tym ostatnim. Jako jedyny nominowany nie dogadywał sie po angielsku i potrzebował tłumacza. To trochę utrudnia. Wyróżniał się za to ekipą telewizyjną, która przyjechała razem z nim i która każdorazowo nam towarzyszyła.
Każda wizyta zaczynała się lunchem. Posiłek standardowo świetny, choć troszkę mnie przerażał blichtr i przepych miejsc i dań. Widać, że w lunchowych salach wielkich firm nie jedzą tylko takie małe płotki jak my ;-). I rzeczywiście. Oprócz kilku producentów, oprowadzającego nas ze strony Dreamworks i paru ważniejszych animatorów, na lunch zawitał też jeden z szefów Dreamworks, Jeffrey Katzenberg. W tym roku też nominowany był do Oskara za film Spirit - Legend of the Cimarrion w kategorii długometrażowej animacji. Miłe, że znalazł dla nas czas. Plusem takich lunchów (w każdym studiu) była rozmowa. Mogliśmy zadawać najgłupsze lub najbardziej wścibskie pytania o pracę studiów i mogliśmy przy tym liczyć na odpowiedź.
Z wszystkich wycieczek ta podobała mi się chyba najbardziej. Dużo zieleni. Luźna atmosfera. Wszędzie, w każdym korytarzu wspomniane grafiki z będących właśnie w produkcji projektów. Przede wszystkim z filmu SharkSlayer i wchodzacego już bardzo niedługo na ekrany Sindbada. Bierze żal, że większość z tych prac nigdy, nigdzie nie da się obejrzeć. Może jakaś drobna część trafi do albumu o filmie, ale większość zniknie gdzieś po kątach, może zostanie jakoś zebrane w wewnętrzynych archiwach firmy. Byłoby szkoda.
Aż zazdrość brała. Czasem to były proste ołówkowe szkice. Czasem wielkie wydruki już pokolorowanych, ukończonych scenerii. Na pewno wyczuwa się ogromne nagromadzenie utalentowanych ludzi. Jak w każdej firmie tutaj w Stanach, wyczuwa się dużą organizację pracy, wyczuwa się to, że pojedynczy artyści to tylko śrubki w machinach, ale w tej firmie akurat jest wśród tych "śrubek" sporo artystycznego bałaganu. Podobało mi się to. Praca w pokojach po kilka osób. Czasem widać było jakieś przegródki, ale ten obraz w przeciwieństwie do następnego studia był rzadki.
Czas "na następne studio" przyszedł dzień później.
Sony
Sony - jeden z moich konkurentów w kategorii krótkiego filmu. Jak wiemy - zwycięzca. Goliat. Prawie dziesięć filmów na warsztacie na raz, ponad tysiąc pięćset pracowników i mówimy tu tylko o oddziale zajmującym się efektami specjalnymi i animacją. Do Sony nie było nam tak łatwo trafić, Sony zajmuje chyba pół dzielnicy. Jest tam nawet ich własny hotel. Kilkanaście minut jeździliśmy między różnymi bramkami, zanim strażnicy naprowadzili nas na właściwe wejście.
Wielopiętrowy parking podziemny, większy od tego z Galerii Mokotów, to kolejny element krajobrazu. Wszystko tylko dla pracowników i gości studia.
Ta wizyta była chyba najsztywniejsza. Mimo tradycyjnie "luźnego" lunchu, mimo tego, że Sony zafundowało nominowanym wielki (i smaczny) tort lodowy, mimo tego, że prowadzacy próbował żartować i tak wciąż czuło się, że znajdujemy się w brzuchu wieloryba.
Skala firmy wymusza jednak pewne standardy, więc na przykład przy wejściu do każdego działu, prowadzący musiał nas autoryzować. Nie mogliśmy snuć się po firmie poza wytyczononą trasą wycieczki, strażnicy łypali na nas podejrzliwie spod beretów. Nie zobaczyliśmy nawet połowy tak dobrych prac, jak w Dreamworks. Nie sądzę, że one tam nie powstają. Po prostu pilnuje się tu aż do absurdu tajemnicy projektów. Mało co wisi na ścianach. Brakuje artystycznej choć troszkę atmosfery. No, może powinienem się tego spodziewać.
Profil Sony jest trochę inny. To studio głównie zajmuje się robieniem efektów specjalnych do filmów aktorskich. Rzadziej animacją. Efekty wymagają trochę mniej artyzmu, trochę mniej sztuki i więcej sprawnego rzemiosła. Studio miało w momencie wizyty na warszatacie między innymi nowe "Aniołki Charliego", drugą część "Matrix", nowego "Spidermana", najnowszy film Zemekisa "The Polar Express" i jeszcze sześć innych filmów. Prawdziwa fabryka.
Dziesiątki ludzi poupychanych w przegródkach (jeśli nie wiecie, co to przegródki, zajrzyjcie do Dilberta), którymi jest zastawiona większość wolnej przestrzeni. Przegródki spore, o grubych ściankach, wewnątrz stosunkowo duża autonomia. W ramach przegródek dozwolony artystyczny bałagan. Jednak wciąż to są przegródki. Generalnie OK, chociaż na pewno mniej luźno niż w Dreamworks.
Czym może zaimponować taki gigant? Wielkością przecież. Zajrzeliśmy do samych trzewi Sony Imageworks. Do maszynowni tej fabryki. Oddzielne piętro. I dłuugi (gubiło się oko) korytarz z obu stron obudowany szafkami z tysiącami płaskich, serwerowych komputerów. Kilka tysięcy (to nie pomyłka!) linuksowych maszyn. Z czego chyba połowa to nowe, podwójne Xeony. Setki szafek. Nad głowami w całym pomieszczeniu szyny trzymające grube (a jakże) kable. Respekt jest.
Po tym przytłaczającym doświadczeniu pozostał nam Disney.
Disney
W poprzednie dni wędrowałem po korytarzach z Jarkiem, producentem Katedry. Tym razem, ponieważ Jarek musiał odebrać z lotniska resztę naszej grupy, która dopiero teraz dojechała, więc poszedłem na wizytę z Moniką. Dla niej był to pierwszy taki dzień, wizyta więc podobała jej się chyba bardziej niż mnie. Ja zaczynałem powoli być zmęczony tym chodzeniem. W gruncie rzeczy to wszystko są miejsca pracy. Może magiczne, jednak to wciąż tylko praca.
Dwa dni do Ceremoni. Studio najstarsze, też bardzo duże, tradycyjne, które w ostatnich latach mocno i szybko się komputeryzuje. Coś pośredniego między dwoma pozostałymi studiami. Klimat oficjalnie-artystyczny z domieszką retro. Najsmaczniejszy z dotychczasowych lunch. Wreszcie poznałem też nominowanych za shorta "Mike's new car" . Najstarsi panowie wśród nominowanych. Weterani Oskarów.
Cóż nowego można napisać. Wrażenie zrobiły na mnie dwie rzeczy. Pierwszą były prace z animowanego właśnie w Disneyu filmu "Chicken Little" (pierwszej animacji komputerowej tego studia, która wychodzi bezpośrednio z Disneya, a nie z Pixara). Przezabawne postaci, fajne tła (więcej napisać nie mogę, musiałem podpisać oświadczenie, że nie bede opowiadał o projektach, które tam zobaczę). Film tego samego reżysera, który zrobił wcześniej jeden z moich ulubionych filmów: "Nowe szaty króla". To zapowiada niezłą jakość.
Drugim fajnym akcentem było spotkanie z jednym z głównych animatorów Planety Skarbów (i tutaj nazwisko by się przydało, ale zapomniałem oczywiście), który pokazał nam kilka pierwszych etapów pracy nad ujęciem i animacją postaci na przykładzie Planety Skarbów właśnie.
A więc zobaczyliśmy czysty warsztat. Ciekawe miejsce. Wszystko powstaje na papierze. Specjalny, podświetlany od dołu stolik z zamocowanym nad nim na stałe cyfrowym aparatem fotograficznym. Każda narysowana klatka natychmiast jest przenoszona do komputera, gdzie można od razu przejrzeć cała sekwencję. Jeśli trzeba, poprawia się ją (ale wciąż na papierze) i wprowadza na nowo.
Dopiero kiedy ten etap, szkicowania ruchu, jest zaakceptowany, przechodzi się dalej. Do czyszczenia rysunków, kolorowania ich i tak dalej. Te etapy są już robione w komputerze. Fantastyczna lekcja. Nie chodziło nawet o techniczne obserwacje, ale o autentyczną lekcję animacji, jaką dał nam ten facet. Wielka wiedza. Będę tęsknić za animacją rysowaną.
Nawet Disney powoli zamierza rezygnować z tej techniki na rzecz 3D. Było to wspominane chyba w każdym miejscu, które odwiedzaliśmy. Animacja 3D jest prawie dwukrotnie tańsza od 2D, więc właściwie każde studio skierowało teraz swą uwagę w tym kierunku. Będzie trochę mniej tradycyjnych kreskówek, trochę więcej Shreków. Nie będzie całkowitej rezygnacji z tradycyjnych, sprawdzonych technik, raczej przeniesienie ich w ultranowoczesne środowisko komputerów. Z tego nurtu z tego, co widziałem w Stanach, najbliżej jest chyba właśnie Disney i "Chicken Little", ale okaże się to dopiero po wejściu tych kilku nowych filmów na ekrany.
Co jeszcze o Disneyu? Wizyta w "muzeum", gdzie zachowane są oryginalne szkice i kadry z takich klasyków jak "Królewna Śnieżka", a także oryginalna maszyna, opracowana jeszcze przed wojną, do filmowania w scenerii wieloplanowych. Kawał stali. Do tego sporo anegdot z historii studia i zdjęcie pod pomnikiem Walta Disneya. No to była ta część, która interesowała mnie trochę mniej. Odnosi się wrażenie, że amerykanie uważają za stare wszystko, co jest starsze od jednego pokolenia. Budują muzea rzeczom, które u nas wyrzuca się do śmieci. Przyjeżdżając z Europy ciężko z podobnym nabożeństwem jak oni odnosić się np. do figurki Myszki Miki z lat czterdziestych. Jakoś tak chyba tutaj trochę się różnimy od nich.
Ekipa Das Rat, Ron Diamond i ja przed pomnikiem Walta Disneya
I jeszcze raz pomnik Walta
Dwa dni później była Ceremonia. Trochę nerwów. Wielka ulga. Smokingi i to wszystko, co już opisałem. W międzyczasie zaliczyliśmy jeszcze dosyć dużą imprezę (lunch jak zwykle) dla branży animacyjnej. Wszyscy liczący się w tej dziedzinie ludzie też tam trafili. Poznałem tam między innymi reżysera Ice Age, Chrisa Wedga. Do Polski jechałem dopiero tydzień po ceremonii, po najdłuższym moim pobycie w Stanach, z głową gotującą się od pomysłów. Odpoczynek w ciepłym miejscu w marcu, kiedy w Polsce jest akurat przesilenie zimowe, dobrze robi.
Epilog
Co się jeszcze wydarzyło? Jarek spotkał się z jednym z producentów "Gladiatora", dojechał do nas na dwa dodatkowe dni Grzesiek Jonkajtys pogadać po Polsku ;-). Jeszcze raz spotkaliśmy Piotrka Karwasa. Wesoło upiłem się z ekipą Splutterfish (znowu). Pierwszy raz dałem się namówić na Sushi (które jest ponoć niezłe w LA), a nawet spróbowałem słynego i ponoć bardzo ostrego Wasabi. Smakowało jak mocny chrzan.
Poza tym nie odebrałem chyba z dwustu telefonów. Nie mam wyrzutów sumienia. 9 na 10 było w środku nocy. Poprawiłem trochę kondycję na plaży. Pojadłem nieco dobrych owoców morza. Wydałem stertę pieniędzy i po powrocie znowu byłem biedny. Podróż powrotna zajęła nam chyba 22 godziny, a to z racji ponad 8-godzinnego postoju w Amsterdamie (same coffee shopy, sex shopy i pizzerie - niezły koktail).
Kiedy dotarłem do swojego, klasycznego, szarego bloku, miałem siłę tylko usiąść na walizkach, odetchnąć i iść spać. Wreszcie. Dobrze było wrócić.
Autor artykułu jest pracownikiem firmy Platige Image. Jego film, "Katedra", nominowany był w tym roku do Oskara w kategorii "krótkometrażowy film animowany" (przyp. red).