Powrót do akcji, czyli trochę fabuły
Akcja gry dzieje się niedługo po wydarzeniach z Return To Castle Wolfenstein. Po raz kolejny wcielamy się w agenta specjalnego B.J. Blazkowicza. Zapewne znaczna część Czytelników pamięta zwieńczenie ostatniej przygody amerykańskiego szpiega. Blazkowicz w pojedynkę rozprawił się z całymi zastępami nazistów, przy okazji udaremniając hitlerowski program Ubersoldat. Dzielny agent uporał się nawet z arcyzłym i potężnym rycerzem Heinrichem I. Minęło trochę czasu, który spędził na wykonywaniu różnych tajnych misji dla swojego pracodawcy. Z prologu dowiadujemy się, że raczej nie tracił czasu i forma go nie opuściła. Warto wspomnieć, że filmy w grze nie zostały oparte na jej silniku, lecz są normalnie renderowane. Jedynie króciutkie przerywniki filmowe korzystają z mocno usprawnionego silnika IdTech 4.
Jest rok 1943, wojna znajduje się w kulminacyjnym punkcie, a naziści szukają swojej wunderwaffe, uciekając się do okultyzmu. Wszystkie znaki na niebie wskazują na to, że udało im się osiągnąć swój cel. Naukowcy SS odkryli okultystyczną siłę zwaną Czarnym Słońcem, którą oczywiście pragną wykorzystać przeciwko wrogom III Rzeszy. Agent Blazkowicz zostaje oddelegowany do fikcyjnego miasta Isenstadt, aby rozeznać się w sytuacji i zażegnać ewentualne niebezpieczeństwo. Tym razem przełożeni B.J. mieli mocne przesłanki do tego, żeby go wysłać w samobójczą misję. Nie ma przecież lepszego człowieka od mokrej roboty niż ten, który w pojedynkę uporał się z potężnym Heinrichem I, prawda? O tym, czy fabuła to mocna strona tej gry, można by długo deliberować. Jest ona stosunkowo prosta, a główny bohater to ucieleśnienie dobra i bohaterstwa. Ale wiadomo, że Niemcy podczas II wojny światowej parali się okultyzmem, więc nie kłóci się tak bardzo z rzeczywistością historyczną, a Blazkowicz da się lubić, nie jest to jakiś bezpłciowy typ. Jeśli ktoś oczekiwał mniej więcej takiej fabularnie prościutkiej kontynuacji gry Return To Castle Wolfenstein, nie będzie rozczarowany.
Gracz, okupowane miasto oraz to, co po nim radośnie hasa
Miasto Isenstadt zostało stworzone na potrzeby gry. Po kilku minutach rozgrywki, gdy gracz zapozna się ze sterowaniem i stoczy pierwszych kilka potyczek, następuje moment, w którym dostaje wolną rękę. Miasto składa się z paru dzielnic. Co więcej, gracz zostaje wyposażony w mapę, która znacznie ułatwia podróżowanie oraz lokalizowanie kluczowych miejsc. W Return To Castle Wolfenstein byliśmy pod tym względem bardzo ograniczeni. Na całe zadanie składało się parę misji. Po osiągnięciu głównego celu następowała automatyczna zmiana miejsca, i tak w kółko. W grze Wolfenstein jest nieco inaczej. Zwiedzając miasto, gracz natrafia na bohaterów niezależnych (ang. NPC), którzy dostarczają mu informacji co do zadań, jednak sam decyduje, kiedy wykonać powierzone mu zadanie.
Przeważnie jest tak, że w ciasnej alejce jest zaparkowany samochód. Przy ciężarówce stoi człowiek, który pyta się, czy zawieść gracza w miejsce misji. Oczywiście to niejedyne rozwiązanie. W zależności od zadania zamiast ciężarówki i kierowcy na B.J. mogą czekać drzwi do domostwa, które wcześniej było zamknięte na cztery spusty. Po wejściu do środka i zaakceptowaniu misji gra wczytuje automatycznie następny poziom. Gracz wykonuje powierzoną mu misję, a następnie wraca tą samą drogą, którą wszedł – chociaż nie jest to regułą. W przypadku bardziej złożonych zadań jeden poziom niekiedy prowadzi do następnego. Przez złożone zadania mamy na myśli te, które składają się z wielu map. Próżno szukać zagadek logicznych lub wielu rozwiązań problemu. Nie sposób się zgubić, ale liniowość niespecjalnie przeszkadza. Wolfenstein to sieczka, zatem nie dziwi, że wykonywanie misji sprowadza się do „pacyfikowania” wszystkiego, co chodzi, pełza lub skacze jak oszalałe.
Powyżej krótka prezentacja alternatywnej rzeczywistości w grze
Na mapie miasto wydaje się dosyć duże, jednak w rzeczywistości jest inaczej. Przebiegnięcie z jednego końca na drugi zajmuje zaledwie kilka minut. Autorzy postanowili dawkować emocje w odpowiednim tempie, tak że większość terenu w początkowej fazie gry pozostaje niedostępna. Po co zatem biegać po mieście, zamiast wykonywać zadania? Odpowiedź na to pytanie może nie jest szczególnie odkrywcza, ale dosyć racjonalna. Otóż na terenie całego Isenstadtzostały poukrywane skarby. Złota jest sporo i z całą pewnością warto poświęcić czas na szukanie go. Złoto to waluta, a my potrzebujemy pieniędzy na broń i amunicję. To świetny pomysł, bo gra zyskuje posmak RPG. Biorąc pod uwagę to, ile życzą sobie na czarnym rynku, warto szukać skarbów długo i dokładnie.
Powyżej znajduje się krótka prezentacja narzędzi „masowej” zagłady
Czarnorynkowy sklep zalicza się do trzech tzw. bezpiecznych lokacji, w których nic graczowi nie zagraża. Pozostałe to kryjówki dwóch frakcji. Pierwsza z nich to rodzaj partyzantów, którzy zlecają nam rozmaite zadania. Mają oni zbliżone do naszych cele, a ponadto dostarczają nam istotnych informacji o rozwoju sytuacji w mieście. Druga frakcja to naukowcy, którzy oprócz zlecania misji zajmują się okultyzmem i również są powiązani z głównym wątkiem gry. Ponadto po całym mieście zostały skrzętnie poukrywane starożytne tomy, które oczywiście kolekcjonujemy. O ich przeznaczeniu napiszemy nieco dalej. Do dyspozycji gracza został oddany wygodny notatnik, który przydaje się bardzo często. Zawiera on m.in. informacje o zadaniach do wykonania, postępie w grze oraz znalezionych skarbach. Co więcej, znalazło się w nim miejsce na szczegółowy opis posiadanych broni oraz ulepszeń do nich. Mało tego, podczas wykonywania misji gracz znajduje również notatki powiązane z głównym wątkiem, które trafiają do notatnika. Można je przeglądać w dowolnym momencie.
Sterowanie bohaterem jest bardzo dopracowane. Agent Blazkowicz przemieszcza się dokładnie tak, jak sobie tego życzymy. Przyspieszanie ruchu postaci jest bardzo wyważone, podobnie system kolizji. Często w grach tego typu można zahaczyć np. o fragment budynku i najzwyczajniej w świecie utknąć. W najnowszej grze Raven Software nikomu to nie grozi, co w dużej mierze jest zasługą wykorzystanego silnika graficznego.
Celowanie również jest precyzyjne i nie można tu niczego zarzucić. To poniekąd powrót do starej szkoły gier, według której strzały mają bardzo znikomy rozrzut lub wcale go nie mają. Bardzo dużo zależy od umiejętności gracza – i to zdecydowanie plus. Sterowanie może się spodobać zarówno nowicjuszowi, jak i staremu wyjadaczowi nastawionemu na wieloosobową rozgrywkę. Innym zyskującym na popularności rozwiązaniem jest samoczynne odnawianie się wraz z upływem czasu punktów życia bohatera. Jeżeli gracz trafi pod nazbyt intensywny ogień przeciwnika, wiadomo: ginie. Jeżeli jednak uda mu się znaleźć schronienie, wówczas punkty życia zregenerują się dość szybko. Zgadza się: żadnych apteczek. Rozwiązanie to znane jest m.in. z takich gier, jak Gears of War oraz Crysis. Co prawda w Crysisie widzieliśmy, ile sił witalnych ma główny bohater, ale apteczek nie było. O stanie zdrowia informują efekty wizualne, które przybierają na sile wraz z zwiększającą się porcją ołowiu. Gdy ekran naokoło postaci staje się czerwony, jest to znak, że jeszcze chwila, a będzie z nami źle. Krytyczny moment następuje, gdy na ekranie ukazuje się napis informujący, że postać jest ranna. Wówczas dosłownie jeden – dwa strzały dzielą nas od spotkania w cztery oczy z kostuchą.
Wspominaliśmy, że są trzy miejsca, w których jest bezpiecznie. Jednak w mieście nie jest bezpiecznie. Można zapomnieć o spokojnym spacerku w celu kolekcjonowania skarbów. Patrole żołnierzy SS trafiają się nagminnie. W początkowej fazie gry natrafiamy na patrole trzy-, czteroosobowe, potem ludzi jest coraz więcej, są opancerzone stanowiska bojowe, uzbrojeni w futurystyczną broń żołnierze oraz hitlerowscy magowie. Jest do kogo postrzelać. Najlepsze w tej całej sieczce jest to, że się nie nudzi. Walczyć można zarówno szybko i głośno, jak też po cichu, z ukrycia. Wszystko zależy od stylu gry i doświadczenia.
Modele przeciwników są dosyć różnorodne i dopracowane, w przeciwieństwie do sztucznej inteligencji. Wrogowie zachowują się jak należy, gdy biegnie się prosto na nich z okrzykiem na ustach i strzelając bez ustanku. Ale gdy podejdzie się ich z boku, wówczas chłopcy trochę się gubią. O ile w początkowych fazach gry strzelanie do ludzi może być momentami nużące, dalsze fragmenty dostarczają sporo rozrywki. Będzie Wam dane walczyć nie tylko z ludźmi, ale też z opancerzonymi, powolnymi gigantami uzbrojonymi w karabiny plazmowe. Aby ich zniszczyć, trzeba znaleźć słabe punkty ich pancerza. Tak, nie liczy się tylko siła ognia, ale również precyzja. Jest to zdecydowanie miła odmiana. Ponadto gracz boleśnie doświadcza mocy nazistowskich magów, którzy mają brzydki zwyczaj obdarowywania pobliskich żołnierzy praktycznie niezniszczalną barierą. Znalazło się również miejsce dla elitarnych oddziałów kobiet SS. Panie te są piekielnie szybkie, a małą liczbę punktów zdrowia nadrabiają precyzją ataków.
Naziści byli znani z eksperymentów na ludziach. Ich efekty mają skłonność do hasania po mieście w grupkach zupełnie jak milicja za dawnych czasów. Owe stworzenia często mają przytwierdzone plecaki, które wybuchają. Dopuszczenie ich na bliską odległość to niemal zawsze bilet do krainy wiecznych łowów.
Od czasu do czasu można również wdać się w wymianę argumentów z osobnikami wyposażonymi w miotacze ognia. Gorące wrażenia gwarantowane. Najciekawszym oponentem jest jednak genetycznie zmodyfikowany zabójca. Przemieszcza się on zwinnie i bezszelestnie, do tego zakamuflowany. Swoje prawdziwe oblicze pokazuje rzadko i zazwyczaj na krótko. Wystarczą dwa cięcia jego noży, aby umrzeć, śmiercią niekoniecznie bohaterską, bo lubuje się on w atakach od tyłu.
Różnorodność twarzy przeciwników jest nieco zbyt mała – po pewnym czasie wydają się znajome.
Jest gdzie pobiegać, cele misji są dobrze znane, jest nawet do kogo postrzelać. Całość jest okraszona dużą dawką heroizmu, a czasem nawet heroicznej głupoty, oraz brutalnej siły, której nie powstydziłby się nawet „brudny” Harry Callahan. Co prawda rozgrywka jest stosunkowo prosta i nie zawiera tylu smaczków i terenów do zwiedzenia, co wschodnioeuropejski S.T.A.L.K.E.R., ale jak na grę, która została zaprojektowana na trzy platformy, jest całkiem nieźle. Szkoda tylko, że wyczuwalna jest „klaustrofobiczność” silnika IdTech 4 (mimo że został silnie zmodyfikowany na potrzeby gry). Przygoda dla samotnego gracza jest dosyć krótka – nam zajęła niecałe sześć godzin. To zdecydowanie za mało. Chcemy więcej.
Bronie „masowej” zagłady, czyli z czym do ludzi
Jak każda szanująca się strzelanka z perspektywy pierwszej osoby, Wolfenstein zapewnia zestaw dziewięciu całkiem ciekawych i skutecznych narzędzi mordu. W odróżnieniu od typowych gier tego typu główny bohater nie ma podstawowej broni, którą wykonuje atak wręcz, nawet nożyka do otwierania konserw. Okazyjnie można podnieść np. siekierę, ale są to rzadkie dodatki. Ciekawostką jest to, że każdej broni można użyć do walki wręcz. Można się skutecznie zamachnąć kolbą karabinu lub odepchnąć przeciwnika za pomocą wyrzutni rakiet. Dlatego ani przez moment nie odczuliśmy braku typowego narzędzia do walki wręcz. Dostępny arsenał jest całkiem zróżnicowany i poniekąd pasujący do epoki. Nie ma w nim broni krótkiej. Co prawda podczas rozgrywki wieloosobowej każdy gracz zostaje wyposażony w pistolet typu Luger, ale to zupełnie inna bajka. Nie uważamy tego za wadę, ponieważ większość graczy używa broni krótkiej tylko do momentu znalezienia czegoś bardziej skutecznego.
Największym usprawnieniem względem poprzednich części gry jest system rozwijania narzędzi mordu. Każdy egzemplarz daje się modyfikować. Oczywiście, usprawnienia można wprowadzać tylko podczas wizyt na czarnym rynku. Ich ceny są bardzo wyśrubowane i praktycznie cały czas odczuwa się braki w gotówce. Pod koniec gry jest nieco lepiej, niemniej jednak kupowanie modyfikacji na bieżąco wraz z rozwojem fabuły wymaga notorycznego przeczesywania zakamarków miasta w poszukiwaniu skarbów.
System usprawnień jest bardzo prosty. Kupując kolejne modyfikacje, zwiększamy celność, siłę ognia, pojemność magazynku lub dodajemy broni specjalne właściwości. Jednak nie oczekujcie dylematów, w co zainwestować, ponieważ o ile pozwalają na to finanse, da się wykupić cały kramik. Coś podobnego wprowadzono w grze Far Cry 2.
Gdy rozpoczynamy grę, szybko zostajemy zaopatrzeni w lekki karabin MP4, a chwilę później – w karabin snajperski Kar98. O ile karabin ten działa zgodnie z przeznaczeniem, o tyle do MP4 możemy dokręcić tłumik – i tu wychodzi na jaw śmieszne zastosowanie tej broni. Można z niej strzelać na naprawdę duże odległości, co niewątpliwie ułatwia grę. Nieco dziwi, że podstawowy karabin sprawdza się na daleki dystans praktycznie tak samo jak precyzyjna snajperka. Pod tym względem Return To Castle Wolfenstein był bardziej zrównoważony.
Na szczęście im dalej w las, tym lepiej. Przykładowo karabin Kar98 potrafi dekapitować przeciwników pod warunkiem dokupienia do niego modyfikacji zwiększającej obrażenia. Jest nam też dane skorzystać z broni, która łączy zalety obydwu wspomnianych. To karabin MP43 po dokupieniu odpowiednich modyfikacji – zarazem szybkostrzelny, mocny i precyzyjny (dzięki zamontowanej lunetce). Ponadto do pacyfikacji nazistów przeznaczono wyrzutnię rakiet Panzerschreck oraz miotacz ognia Flammenwerfer. Nie zabrakło również granatów, z których warto często korzystać. Leży ich wszędzie pełno, a po odpowiednich usprawnieniach zwiększa się ich siła wybuchu oraz pole rażenia.
Ostatnie trzy zabawki w arsenale to bronie energetyczne. Korzystanie z nich daje prawdziwą frajdę. W wielkim stylu powraca karabin Tesli, który bardzo szybko i skutecznie powala ładunkami elektrycznymi słabiej opancerzonych żołnierzy. Działo cząsteczkowe to jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Wąski strumień zielonej energii dosłownie rozpuszcza wrogich żołnierzy, nie zostawiając po nich praktycznie nic. Ostatnia broń, Leichenfaust 44, to strzelba zasilana energią Czarnego Słońca. Wyrzuca z siebie kule zielonej energii, które po uderzeniu w cel zakłócają pole grawitacyjne w miejscu eksplozji. Wszelkie znajdujące się w miejscu wybuchu pudła, beczki oraz kawałki drewna odrywają się od ziemi, by dopiero po chwili ulec działaniu grawitacji. Przeciwnik znajdujący się w polu rażenia wyparowuje. To ciekawy widok, gdy zielona kula po uderzeniu w przeciwnika podrywa go do góry, a następnie odziera szkielet z ciała i ubrania. Same kości unoszą się przez chwilę w powietrzu, aby się następnie rozpłynąć.
Arsenał jest więc ciekawy. Mało tego, niektóre przedmioty można podnieść i wykorzystać jako broń.
Podsumowując, nie ma do czego się przyczepić oprócz dziwnie mocnego karabinu MP40. Twórcom udało się wyjątkowo zręcznie połączyć oręż wykorzystywany podczas II wojny światowej z futurystycznym i paranormalnym.
Innym ciekawym urozmaiceniem jest możliwość korzystania z magii. Zgodnie z fabułą nazistowscy naukowcy odkryli ukryty wymiar zwany Czarnym Słońcem. Jest on przepełniony energią, którą hitlerowskie Niemcy pragną wykorzystać do wygrania wojny. Kierowany przez nas bohaterski agent zdobywa tajemniczy talizman, który umożliwia mu korzystanie z paru ciekawych zdolności. Po uaktywnieniu talizmanu wkraczamy w świat Czarnego Słońca. Zmienia się oteksturowanie całego poziomu. Dominującą barwą staje się zgniła zieleń o wysokim kontraście. Efekt jest średni, zdecydowanie lepiej wygląda nasz świat. Przebywając w alternatywnym wymiarze, poruszamy się nieco szybciej niż przeciwnicy i widzimy ich zdecydowanie wyraźniej. Pozostałe magiczne opcje pozwalają zwiększyć obrażenia zadawane przez broń oraz spowalniać upływ czasu. Mamy nawet do dyspozycji tarczę, która chroni nas skutecznie, przy okazji sprawiając, że nieprzyjaciel rani się własnymi pociskami. Gdy korzystamy ze wzmocnienia obrażeń, możemy strzelać przez bariery energetyczne, które normalnie nie ulegają sile naszych argumentów. Moce również można usprawniać. Oprócz pieniędzy będą do tego potrzebne wspomniane tomy, które są poukrywane na każdym poziomie.
Przeciwnicy potrafią dać się we znaki dopiero na najwyższych poziomach trudności. Wachlarz broni oraz dodatkowych możliwości jest na tyle szeroki, że przez większość czasu rozgrywka przebiega bezstresowo. Okazyjnie bohaterowi pomagają nawet postacie niezależne, niemniej jednak nie ma co liczyć na ich istotny udział w walce, trzeba samemu ocalić świat. Taka jest właśnie cena bycia bohaterem. Niestety, poprzeczka nie została ustawiona zbyt wysoko – nawet na najwyższym poziomie trudności gra nie sprawia wielkich problemów. Owszem, trzeba się pilnować i wykazać umiejętnościami, ale dla zaprawionego w bojach gracza pokrzyżowanie planów nazistom nie będzie horrendalnie trudnym zadaniem.
Audiowizualny show
Jak przystało na nową grę, grafika jest na bardzo wysokim poziomie. Twórcy wykorzystali silnik IdTech 4, znany z takich gier, jak Prey, Doom 3 oraz Quake 4. Oczywiście został on znacznie usprawniony, aby najnowszy Wolfenstein mógł pod względem jakości obrazu konkurować z grami opartymi na nowszych silnikach. Dodatkowo zaimplementowano silnik fizyki Havok, który znalazł się w takich grach, jak Half-Life 2 i Killzone 2, oraz zostanie wykorzystany np. w Diablo 3, Starcrafcie 2 oraz drugiej części Bioshocka. Efekt połączenia tych dwóch silników jest całkiem niezły, chociaż nie rewolucyjny. Grafika jest raczej kolorowa i odrobinkę „plastikowa”. Widać w niektórych miejscach sztuczki mające sprawić, aby gra wyglądała ładnie, przy okazji nie zarzynając komputera. Ale od początku. Gdy wraz z Doomem 3 pojawił się silnik IdTech 4, zrobił furorę. Bardzo mroczna gra zachwycała grafiką, spędzając sen z powiek niejednemu użytkownikowi peceta. Trzeba było bardzo wydajnej maszyny, aby w pełni cieszyć się szczegółowym obrazem w wysokiej rozdzielczości. Lata mijają, ale na najnowszą wersję silnika id Software trzeba będzie jeszcze poczekać.
Znalazło się miejsce na takie upiększacze, jak HDR (ang. High Dynamic Range), Bloom, Blur oraz 10-stopniowe anizotropowe filtrowanie tekstur. Zabrakło natomiast głębi tła (ang. Depth of Field) oraz efektów Motion Blur, czyli rozmycia obrazu, gdy postać np. biegnie lub gwałtownie obraca głową. Ponadto są dostępne trzy gotowe ustawienia ogólne. Można wybrać jedno z ustawień lub samodzielnie zmieniać poszczególne opcje w zależności od mocy obliczeniowej komputera. W silniku jest zaszyta opcja Vsync, więc gra może osiągnąć liczbę klatek na sekundę nie większą, niż wynosi odświeżanie monitora. Tekstury są wysokiej rozdzielczości, choć nie na wszystkich obiektach. Postacie nie rzucają na kolana liczbą wielokątów, a twarze nazistów i partyzantów przeważnie świecą się jak psu oczy. Niektórym to się spodoba, innym nie. Po tej grze widać praktycznie natychmiast, z jakiego silnika korzysta, i albo ktoś lubi IdTech 4, albo nie.
My nie jesteśmy do niego uprzedzeni, nawet pomimo czasu, jaki minął od pojawienia się pierwszej korzystającej z niego gry. Tak naprawdę Wolfenstein zawiera sporo „dopalaczy” graficznych, a całość prezentuje się wyjątkowo spójnie. Grze można jednak zarzucić to, że pora dnia jest stała. Są pewne konsekwencje takiego rozwiązania. Skoro cały czas jest ta sama godzina, to słońce świeci na niebie dokładnie w tym samym miejscu. Promienie, które wpadają przez potłuczony witraż lub dziurę w dachu, są statyczne. Po kilku godzinach biegania po mieście to musi zastanowić. Pod tym względem S.T.A.L.K.E.R.: Clear Sky oraz Far Cry 2 to wzory do naśladowania. Oczywiście, będzie Wam dane walczyć pod osłoną nocy, jednak takie misje to tylko epizody. Ale prawda jest taka, że stała pora dnia niewielu będzie przeszkadzała.
Całe środowisko gry jest odrobinę sterylne. Co prawda lokalizacje w grze są dość zróżnicowane i całkiem sporo elementów wnętrz można zniszczyć, to na otwartej przestrzeni nie dostrzega się wpływu warunków atmosferycznych, takich jak deszcz czy wiatr, który kołysałby flagami lub naprawdę rzadko rosnącą florą. Wyjątkiem są krople deszczu pojawiające się na ekranie monitora w momencie, gdy agent Blazkowicz przechodzi pod źródłem wody. Ale ta sterylność jest naprawdę niewielka i wynika z charakterystyki silnika. Niedociągnięć architektury poziomów jest niewiele i są one przemyślane.
Gdy gra zostaje wydana na wiele platform mniej więcej w tym samym czasie, zawsze się pojawiają dwa pytania. Pierwsze z nich dotyczy rozdzielczości tekstur i powtarzalności obiektów. Oczywiście nie zawsze jest pod tym względem źle i często takie gry okazują się hitami, czego doskonałym przykładem jest gra Gears of War. Zdarzają się też produkcje zdecydowanie niegrywalne i mizernie wyglądające pomimo użycia znakomitego silnika. Na przykład BlackSite: Area 51 oraz Damnation nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego. Akurat najnowszy Wolfenstein wygląda nieźle. Drugi znak zapytania dotyczy wymagań sprzętowych. Postanowiliśmy sprawdzić, jak z najnowszą produkcją studia Raven Software radzą sobie trzy różne konfiguracje sprzętowe. Sposób testowania był bardzo prosty: granie, granie i jeszcze raz granie. Niestety, ograniczał nas limit 60 kl./s. O bieżącej szybkości animacji informowała nas najnowsza wersja programu FRAPS. W grze ustawiliśmy najwyższy możliwy poziom szczegółowości obrazu, w tym maksymalne filtrowanie anizotropowe. Rozdzielczość to 1920×1200.
Zestaw testowy #1 | |
---|---|
procesor | Intel Xeon W3520 – częstotliwość 3780 MHz |
pamięć | 6 GB OCZ DDR3 – częstotliwość 1440 MHz |
płyta główna | ASUS Rampage II Gene |
karta graficzna | GeForce GTX 280 – ustawienia fabryczne |
system operacyjny | Windows 7 – build 7100 |
Zestaw testowy #2 | |
---|---|
procesor | Core 2 Duo E8400 – częstotliwość 3000 MHz |
pamięć | 4 GB RAM OCZ DDR2 – częstotliwość 900 MHz |
płyta główna | Asus P5E |
karta graficzna | Zotac GeForce GTX 280 – ustawienia fabryczne |
system operacyjny | Windows 7 – build 7100 |
Zestaw testowy #3 | |
---|---|
procesor | AMD Athlon X2 – częstotliwość 2400 MHz |
pamięć | 2 GB OCZ DDR2 – częstotliwość 800 MHz |
płyta główna | DFI LanParty NF4 Ultra D |
karta graficzna | ASUS Radeon 4850 Matrix – ustawienia fabryczne |
system operacyjny | Windows 7 – build 7100 |
Pierwszy zestaw jest wyjątkowo mocny. Procesor nowej serii i7, 6 GB szybkiej pamięci oraz GTX 280 zapewniły 60 kl./s przez cały czas trwania testu. Druga konfiguracja jest nieco starsza. Procesor umieszczony w odchodzącym powoli do lamusa gnieździe LGA 775 oraz wolniejsza pamięć okazały się niewiele mniej wydajne. Oczywiście swoje zrobiła potężna karta graficzna. Poziom 60 kl./s utrzymywał się przez ok. 90% czasu. Trzeci zestaw to procesor i płyta główna w wersji EOL (ang. End of Life), których już się nie kupi w sklepie. Karta grafiki w tym zestawie to typowy przedstawiciel średniej półki cenowej. Mimo to wydajność wcale nie była taka niska. Co prawda 60 kl./s nie udało się uzyskać praktycznie nawet przez chwilę, ale przez większość czasu było ich powyżej 30. IdTech 4 nawet po solidnym liftingu nie jest silnikiem, który wymagałby niesamowicie wydajnej jednostki do płynnego działania w grach. To powinno ucieszyć użytkowników słabszych komputerów.
Oprawa audio również stoi na wysokim poziomie. Krzyki Niemców, odgłosy broni oraz wybuchy pozwalają mocno wczuć się w grę. Muzyka przypomina nieco tę z Return To Castle Wolfenstein i dobrze wkomponowuje się w rozgrywkę. Przydałoby się więcej głosów otoczenia, co pozwoliłoby lepiej się w nie wczuć, ale i tak jest nieźle. Ustawienia dźwięku są skromne, ale jest to co trzeba. Cieszy obsługa dźwięku surround – pięcio- oraz ośmiokanałowego. Słuchawki Razer Megalodon wydobyły z gry bardzo dużo detalicznych dźwięków. Wypozycjonowanie poszczególnych odgłosów jest bardzo dobre, bez problemu można zlokalizować źródło zagrożenia.
Podsumowując: muzyka jest ciekawa, dialogi – zrozumiałe, a wszelkie odgłosy – czyste. Jeśli chodzi o grafikę, największa wada gry to brak oświetlenia dynamicznego, które przydałoby odrobinę więcej realizmu i tak już całkiem solidnie wyglądającemu otoczeniu. Jak pisaliśmy, silnik IdTech 4 trzeba lubić. Zdecydowanie jedną z większych zalet gry jest szybkość działania na słabszych maszynach.
Wieloosobowa sieczka
Tryb dla wielu graczy zawsze skupiał wokół gier FPS bardzo dużą liczbę osób. Chęć rywalizacji z żywym przeciwnikiem to niezaprzeczalnie świetna zabawa. Enemy Territory, dodatek do Return To Castle Wolfenstein, okazał się prawdziwym hitem. Gra zyskała popularność dzięki prostym zasadom oraz konieczności współpracy w zespole, w którym każdy zna swoje miejsce. Wokół Enemy Territory powstała scena profesjonalnych graczy, a co za tym idzie organizowano turnieje, i tak jest do dzisiaj. Rozgrywka była dosyć prosta: jedna drużyna broniła obiektu, a druga próbowała go zdobyć, wypełniając po drodze zadania. Gracz musiał określić, jaką rolę chciałby pełnić w drużynie. Do wyboru było pięć profesji, które różniły się uzbrojeniem oraz umiejętnościami specjalnymi. W najnowszym Wolfensteinie liczbę klas zredukowano do trzech: żołnierza, technika oraz medyka. W odróżnieniu od trybu dla pojedynczego gracza podczas rozgrywki wieloosobowej punkty życia nie odnawiają się, więc jesteśmy zmuszeni polegać na medyku. Inżynier to klasa odpowiedzialna za wykonywanie zadań kluczowych na danej mapie, a żołnierz ma najcięższe argumenty. Oczywiście każda klasa ma na wyposażeniu broń, jednak żołnierz ma tego żelastwa najwięcej. Za zwycięstwo i zabitych przeciwników otrzymujemy pieniądze. Służą one do usprawniania broni oraz odblokowywania zdolności specjalnych poszczególnych klas.
Również tryb wieloosobowy udostępnia magię Czarnego Słońca. Każda klasa ma jedną umiejętność, której wykorzystanie kosztuje energię. Inżynier może zwiększyć swoją prędkość poruszania się, żołnierz może spowodować wybuch energii, a medyk jest w stanie uaktywnić aurę leczącą członków drużyny. Na początku każda klasa jest raczej słabo wyposażona, ale z czasem przybywa pieniędzy oraz usprawnień. Do wyboru są trzy tryby rozgrywki. Pierwszy to Objective, w którym jedna drużyna broni obiektów, a przeciwna stara się wykonać zadania i zdobyć owe obiekty. Jest też znany tryb Team Deathmatch, który sprowadza się do rzezi między drużynami bez sprecyzowanych zadań. Ostatni tryb Stopwatch, w którym wrogie zespoły wykonują zadania na czas. Wygrywa ten, który poszczególne cele osiągnie szybciej.
Zdecydowanie za wcześnie, by stwierdzić, czy ten tryb jest grywalny, czy nie. Nam w redakcji grało się całkiem przyjemnie. Żaden z nas nie jest szczególnym fanem rozgrywki z podziałem na klasy postaci, no ale to kwestia gustu. Jest spora szansa na to, że znaczna część osób grających w Enemy Territory przesiądzie się na tryb wieloosobowy nowego Wolfensteina.
Jednak tryb gry wieloosobowej ma bardzo dużą wadę, której nie możemy darować twórcom: brakuje tradycyjnego trybu deathmatch. Dlaczego?! Niestety, najprawdopodobniej nic tu się nie zmieni.
Ociec, grać?!
Gra jest całkiem udana. Agent B.J. Blazkowicz powrócił w wielkim stylu i ponownie nie zawiódł. Wolfenstein zawiera praktycznie wszystko, co jest potrzebne do kilku godzin dobrej zabawy. Dostajemy do dyspozycji ciekawy oręż, masę przeciwników, nienagannie wykonane tereny oraz niezłą oprawę audiowizualną. Tryb dla wielu graczy ma szansę stać się zjawiskiem na miarę Enemy Territory, ale jeszcze za wcześnie, by go definitywnie oceniać. Niewątpliwie zaletą tej gry są jej niewygórowane wymagania sprzętowe. Komputer, którego Wolfenstein wymaga do płynnego działania, nie kosztuje majątku. Jest to gra w starym dobrym stylu „Jesteś bohaterem, synu! Ojczyzna cię wzywa!” i jako taka sprawdza się znakomicie. Na próżno doszukiwać się w niej nie wiadomo jak głębokiej fabuły. Nie ma tu zawiłości fabularnych ani niesamowitych zwrotów akcji, i nam się to podobało. Pytanie, czy płytkość fabuły oraz pełen chwały bohater to jest akurat to, czego się oczekiwało po tym tytule.
Gra ma swój urok, ma też parę wad. Kulejąca sztuczna inteligencja przeciwników oraz łatwość rozgrywki to rzeczy, na które możemy przymknąć oko. Podobnie jest z wykorzystaniem (skądinąd bardzo dobrym) lekko już przestarzałego silnika graficznego. Jednak tryb wieloosobowy dostępny tylko dla drużyn zapewne ograniczy sukces gry.
Gra daje dużo frajdy i każdy szanujący się fan gatunku powinien ją przejść. Nie jest ani trochę rewolucyjna czy odkrywcza. To powrót do korzeni w czystej postaci – i jest to powrót z klasą. Mamy cichą nadzieję, że jeszcze usłyszymy o agencie specjalnym Blazkowiczu, i że będzie to gra na nowym silniku i z trybem deathmatch. Ociec, grać!
Do testów dostarczył: Activision
Cena w dniu publikacji (z VAT): 99 zł