- Twój pierwszy felieton nie był taki zły – zatrzeszczało w słuchawce – teraz pora na drugi. Aktualny i z dyskretną nutą, zresztą sam wiesz, więc kończę, bo nie mam czasu. Na poniedziałek. Mailem. To pa.
Zanim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, Naczelny się rozłączył, a ja wciąż stałem na baczność z głuchą słuchawką w ręku, mocno skonsternowany. W końcu udało mi się wyjąkać do buczącej już zajętym sygnałem słuchawki słowo „pa” i powróciłem do mego komputera. Po chwili ogarnęła mnie pewna błogość i zadowolenie na myśl, że Naczelny do mnie zadzwonił. Przecież mógł posłać maila albo SMS-a i wtedy, miast usłyszeć jego głos, zobaczyłbym tylko bezduszny układ literek na ekranie... A tu proszę – zatelefonował. Pewnie potrzebował ciepła płynącego z kontaku z drugim człowiekiem i stąd to wszystko. Aby uzbroić się w wiedzę potrzebną do napisania aktualnego felietonu, obejrzałem wszelkie możliwe programy informacyjne. Ku memu zdziwieniu, niemal w każdym wydaniu wiadomości przewijał się temat piractwa komputerowego i fonograficznego oraz zagrożeń, jakie niesie ze sobą lekceważące podejście do respektowania praw autorskich. Przez chwilę zastanawiałem się, czy Naczelny uzna to zagadnienie za właściwe z punktu widzenia tematyki portalu, ale postanowiłem zaryzykować – tym razem nie powiedział wyraźnie, że temat ma być „komputerowy”. Nawet jeśli będzie źle, to może trafię na jego dobry humor i zamiast mnie zwolnić za niedokładne wypełnianie jego poleceń, po prostu wyrzuci mój elaborat do kosza, a ja szybko napiszę kolejny już według wskazówek? W każdym razie, uznałem że warto spróbować. Z pokazywanych tego dnia w telewizji dramatycznych wypowiedzi artystów i wydawców wydawał się wypływać tylko jeden wniosek – każdy, kto kupuje pirackie płyty, jest złodziejem, zaś ten, kto je sprzedaje, jest złodziejem po trzykroć. Na poparcie tej tezy przedstawiono wypowiedź pewnej, znanej z bezkompromisowych poglądów na temat nauczycielskiej profesji wokalistki, która w pełen pasji sposób porównała osoby parające się handlem pirackimi płytami do złodziei damskich torebek. Właściwie, całość problemu jawiła się jako zupełnie prosty, dwubiegunowy konflikt typu „koncern” kontra „pirat”, czy jeszcze prościej – „my” i „tamci”. No i – rzecz prosta – jak się tamtych wykurzy, to zostaniemy już tylko my i wtedy będzie dobrze. Jednak pomimo tych optymistycznych wizji, moja skłonna do komplikowania łatwych spraw natura nakazała mi dorzucić jeszcze trzeci czynnik tegoż konfliktu, a mianowicie, czynnik o nazwie „konsument”.
Wypada w tym miejscu zatrzymać się na chwilę i przypomnieć, że obecna różnica pomiędzy ceną płyty legalnej i nielegalnej jest pięcio, lub nawet sześciokrotna na korzyść „piratów”. To z kolei sprawia, że wiele osób skądinąd ze wszech miar prawych i przestrzegających prawa na co dzień, biegnie z poczuciem winy na bazar, aby tam za cenę dwóch płyt oryginalnych nabyć... 10 i więcej pirackich. Niestety, ten jakże logiczny i słuszny argument za obniżeniem cen płyt nie-pirackich, jest zbijany przez przedstawicieli koncernów płytowych stwierdzeniem, że płyta legalna i tak nigdy nie będzie tańsza niż „pirat”, z czego zresztą wiele osób doskonale sobie zdaje sprawę. Czując kruchość tego argumentu, koncerny płytowe dodają, że za granicą kompakty są i tak droższe niż w Polsce, więc sugestia, aby obniżyć ceny płyt u nas, jest bezpodstawna. Z ogólnej postawy legalnych wytwórców niezbicie wynika, że obecnych cen będą bronić jak niepodległości, a ludzi skłonią do kupowania oryginalnych produktów metodą wykurzenia piractwa z Polski. I tutaj warto zwrócić uwagę naszych Czytelników na kilka istotnych rzeczy.
Po pierwsze, obecne ceny płyt kompaktowych SĄ zbyt wysokie w stosunku do możliwości finansowych większości ludzi chcących słuchać muzyki. Cena oscylująca wokół 60 złotych za płytę jest dla wielu osób zwyczajnie nie do zapłacenia i ci, którzy zostaną pozbawieni możliwości zakupienia pirackiego albumu, po prostu nie nabędą żadnej płyty i już. Kupowanie płyt po idiotycznie wysokich cenach nie jest w końcu jedynym źródłem dostępu do muzyki – zinternetyzowani mogą ściągać pliki MP3 i nic nie płacić, można nagrywać muzykę z radia, wreszcie może ożyć nieistniejący praktycznie w Polsce wtórny rynek płyt CD, DVD czy Video. Oczywiste jest, ża żadna z tych możliwości nie napędzi zysków wytwórcom.
Po drugie, powoływanie się na los biednych artystów, którzy orzą jak mogą, a potem ktoś nie chce kupić ich oryginalnej płyty, tylko wybiera pięciokrotnie tańszy duplikat, jest nieco dyskusyjne. Pewnie nie wszyscy wiedzą, że cena wyjściowa płyty (już po wliczeniu tantiem artystów), wynosi nie więcej niż 4-5 złotych. Zgadza się to zresztą z wyliczeniem dziennikarzy, z którego wynika, że artysta dostaje w najlepszym razie ok. 4% ceny danego krążka. Resztę wysokiej ceny stanowią już marże wytwórni i pośredników na kolejnych piętrach dystrybucji. Stąd też, wydaje się zasadnym poświęcenie chwili na zastanowienie się, czy obrońcy prawa autorskiego krzyczą bardziej w obronie dwóch-trzech złotych od płyty dla artysty, czy pozostałej kwoty, którą zgarniają już sami.
Po trzecie, zastanawiająca jest wściekła nienawiść niektórych muzyków do osób kupujących pirackie wersje nagrań. W pełni zrozumiały jest ich negatywny stosunek do osób sprzedających nielegalne płyty - wszak to do ich kieszeni trafiają pieniądze płynące z bezprawnego procederu. Wydawało by się, że zwykły konsument, który słucha muzyki i postawiony jest przed wyborem – kupić „pirata” czy nic nie kupić nic, po czym wybiera tę drugą opcję, powinien być uznany za mniej winnego. Tymczasem, na wydanej jakiś czas temu płycie Kazika Na Żywo znajduje się informacja, której fragment pozwalam sobie przytoczyć:
„(...) Kto kupuje płyty od złodzieja jest...” – i tu pada słowo powszechnie uznane za obelżywe, po czym znajdujemy dodatek z wykrzyknikiem: „po dwakroć!”.
Jak się nieco bliżej przyjrzeć tej krótkiej, acz treściwej opinii, można zauważyć, że kupujący jest traktowany bardziej pogardliwie i budzi większą odrazę, niż sprzedający. W końcu określenie „złodziej” ma nieco mniejszy kaliber, niż nazwanie osoby kupującej wulgarnym epitetem określającym pewną część męskiego ciała. Mimo to, tym brzydkim słowem znany i skądinąd lubiany artysta określa każdego, niezależnie od płci i stanu majątkowego, kto ośmielił się nabyć piracką wersję JEGO płyty. Krótka piłka – jak nie ma, to niech nie kupuje wcale i już. Zresztą tak właśnie będzie, gdy się wytępi handlarzy pirackimi płytami, nie obniżając jednocześnie znacząco cen płyt legalnych...
Napis na płytce Kazika Na Żywo - Las Maquinas de la Muerte
Po czwarte wreszcie, piractwo należy zwalczać. Ta kwestia nie ulega najmniejszej wątpliwości. Jednak wydaje się być błędem, upatrywanie w tej walce jedynej skutecznej metody zwiększenia obrotów legalnych wytwórni (a taki jest bez wątpienia główny cel antypirackiej kampanii). Warto pamiętać, że cena pirackiej płyty pozostaje niezmienna właściwie od prawie czterech – pięciu lat i wynosi 10-15 złotych. W tym samym czasie, ceny legalnych krążków podniesiono z ok. 20 - 25 złotych do 50, 60 i więcej. Oprócz tego, mamy obecnie na świecie coś, co się nazywa potocznie „kryzysem”, a mniej potocznie „recesją” i choć kupno legalnej płyty CD nie stanowi jeszcze wydatku luksusowego, to z całą pewnością nie zajmuje też priorytetowego miejsca w budżetach domowych polskich rodzin. I tego się nie zmieni przez zamknięcie wszystkich bazarowych handlarzy w kryminale. Każdy, kto choć raz w życiu próbował cokolwiek sprzedać czy kupić wie, że można żądać za dany produkt dowolnie wysokiej ceny, tylko co z tego, skoro nikt od nas po tej cenie tegoż produktu nie kupi. Tak samo jest i w tej kwestii - można podyktować 60 złotych za krążek z muzyką, w nadziei że skoczą nam zyski. Tyle tylko, że ktoś, kto 30 czy nawet 35 złotych jeszcze zapłaci, to przy 60 powie „pas” i nie zapłaci nic, a co za tym idzie – nie będzie wyższego zysku. Nawiasem mówiąc, nie będzie również tego dotychczasowego - niższego. I dobrze by było, gdyby koncerny płytowe i inni mono- oraz oligopoliści chwilę się nad tym zastanowili. To wszystko w końcu nie jest aż tak skomplikowane, nawet gdy się weźmie pod uwagę „trzeci czynnik”...