Powrót pod ziemię
Nie wiem, jak Wy, ale ja mam w stosunku do kontynuacji głośnych tytułów w sumie tylko jedno, chociaż dość wygórowane oczekiwanie: żeby były lepsze od poprzedników pod tyloma względami, pod iloma tylko się da. Coraz częściej ich twórcom zdarza się odcinać kupony od wcześniejszego sukcesu, dlatego nauczyłem się do drugich, trzecich i dalszych części podchodzić z umiarkowanym optymizmem. To bezpieczne nastawienie, bo zauważam coraz częściej, że zamiast usprawniać to, co jest dobre, producenci serwują nam odgrzewane kotlety: dokładnie to, co za pierwszym razem wyszło, jedynie lekko zmodyfikowane. Nie jest to jeszcze reguła, ale wiadomo, w którą stronę zmierza rynek. Mimo wszystko było kilka kontynuacji, których nie mogłem się doczekać, a Metro: Last Light to jedna z nich. W końcu jest; teraz pozostaje sprawdzić, czy jest równie dobra jak oceniana przeze mnie ponad trzy lata temu Metro 2033.
Fabuła rozgrywa się w rok po wydarzeniach, które nastąpiły w poprzedniku. Nie chcę rzucać spojlerami, powiem tylko tyle, że Artem, postać, w którą się wcielił gracz w Metro 2033, jest teraz bohaterem. Młodzieniec stał się pełnoprawnym członkiem grupy Rangerów, niezrzeszonej ani z komunistami, ani z faszystami. Zostaje oddelegowany na misję, w której ma za zadanie odnaleźć pewną istotę. Ale jak nietrudno się domyślić, wszystko idzie źle, chłopak pakuje się w niemałe tarapaty, akcja zaś dramatycznie nabiera tempa. Realia świata nie zmieniły się znacząco; zasadniczo praktycznie wszystko, co gracz spotyka na swojej drodze, chce albo go zjeść, albo wpakować mu kulkę w głowę. Ech, Moskwa, piękne miasto...
Postapokaliptyczna czkawka
Metro: Last Light to podobnie jak poprzednik pierwszoosobowa strzelanka, której akcja dzieje się na terenach zniszczonej Moskwy. Jak na postapokaliptyczną wizję przystało, miasto zostało zdewastowane przez wojnę atomową, a stolica Rosji wydaje się oczywistym celem ataku. Ludzie schronili się tam, gdzie promieniowanie nie jest dla nich zabójcze: w wyjątkowo rozbudowanym systemie moskiewskiego metra. Tych, którzy pozostali na powierzchni, czekała śmierć, a w najlepszym razie mutacja. Gdy doda się te wszystkie składniki do siebie, łatwo uzyskać obraz rozgrywki. Tak, to co prawda gra akcji, w której się niemało strzela, ale okraszona jest stosowną porcją horroru.
Ponieważ wydarzenia rozgrywają się w rok po tych, które przedstawiono w poprzedniej części, teren działań teoretycznie się nie zmienił. Dalej przyjdzie Wam buszować po systemie podziemnej komunikacji miejskiej, przy czym ze względu na niekorzystne dla zdrowia warunki na zewnątrz przebywanie tam jest bardziej niż niezalecane. W zasadzie najlepiej byłoby siedzieć na czterech literach i nie wychylać się poza obręb ludzkich skupisk, bo pod ziemią też zdecydowanie nie jest bezpiecznie. Artem odegrał niemałą rolę w fabule w Metro 2033 i pomimo tego, że jest osobą rozpoznawaną, niekiedy utożsamianą z prawdziwym bohaterem, w dalszym ciągu nie ma lekko, jest częścią podziemnej społeczności, która aby przetrwać, musi sobie radzić. Ponieważ przyczynił się do zażegnania niebezpieczeństwa, o którym wolę tu nie pisać, aby nie psuć Wam zabawy, i ma zestaw unikatowych zdolności, dostaje od szefostwa specjalne zadanie do wykonania.
Przez rok zmieniło się tyle co nic, ludzie dalej żyją w niewielkich, prowizorycznych skupiskach, nie mają lekko. Jednakże twórcy gry idealnie oddali ich zdolności adaptacyjne. Pomimo przeciwności losu nie brak małych dzieci, mieszkańcy są zazwyczaj umiarkowanie zadowoleni, przychylni Artemowi, panuje porządek. Zamiast wszędobylskiej rozpaczy, lamentów i wyczekiwania końca – codzienność, której celem jest przetrwanie, z naszej perspektywy, owszem, wyjątkowo smutna. Poruszając się po świecie gry, można odnieść wrażenie, że każdy sobie radzi, jak może, i to mnie kupiło. Da się zauważyć, że spora część rezydentów otumania się napojami wyskokowymi tak często, jak tylko się da, co pewnie w dużym stopniu tłumaczy ich pozytywne i często pomocne nastawienie do gracza, niezależnie od tego, do jakiego „miasta” zawita. W końcu każdy sposób na osłodę ciasnoty i życia w ukryciu jest dobry – i to właśnie udało się tak dobrze pokazać twórcom. Sens chyba chwytacie: widać pomocne dłonie, to, że ludzie potrafią dbać o siebie nawzajem, pracę zbiorową. To właśnie takie przedstawienie świata Metro: Last Light wydaje mi się właściwe, realistyczne, zważywszy na nieustanne zagrożenie.
Ale obrazek nie byłby kompletny, gdyby nie odpowiedni wygląd otoczenia. Podziemne skupiska ludzi są sklecone naprędce z tego, co było pod ręką; przepych to ostatnie, co można tam zauważyć. Artem odwiedzi kilka siedlisk, z czego jego macierzyste bardziej przypomina podziemną bazę wojskową niż cokolwiek innego – a takich baz nie brakuje. Dalej jest nieco bardziej kolorowo, w pewnym momencie bohater zawita nawet do miasta rojącego się od ciemnych typów i cwaniaczków, w którym taka postawa to najwidoczniej najprostsza droga do góry po społecznej drabinie. „Wenecja” jest nastawiona na klienta; swoje usługi świadczą w ciasnych klitkach panie lekkich obyczajów, można sobie zaaplikować niejedną kolejkę czegoś mocniejszego, a nawet zapalić małe co nieco, postrzelać na czas do gryzoni i wygrać zakład. Jest barwnie, chociaż dość tandetnie, ale też swojsko, nawet pomimo tego, co dzieje się na powierzchni. W końcu uciech pod ziemią nie ma wiele i trzeba sobie jakoś to życie umilać. W grze nie zabrakło też dwóch znanych z poprzedniej części frakcji: Czwartej Rzeszy oraz Komunistów. Nie lubią się one nawzajem ze względów ideologicznych, a że dysponują stosownymi środkami, walczą ze sobą. Nie zaskoczę Was chyba, pisząc, że Artem często bierze w tym czynny udział, nie zawsze z własnej, dobrej i nieprzymuszonej woli.
Bardzo przypadły mi do gustu postacie niezależne. Każda ma coś do powiedzenia, jedne mniej, inne więcej, ale na niemowę nie natrafiłem. Mają często zabawne kwestie dialogowe, a czasem snują mroczne opowieści gdzieś przy ognisku. Nie spotkałem się też z atakiem klonów; tym razem nie położono nacisku na jedynie kilka kluczowych postaci, otoczonych masą statystów. Starano się tak oddać świat w grze, aby przekonywał bogactwem menażerii, jej wielobarwnością, przywiązaniem do szczegółów, które przecież są bardzo ważną częścią układanki.
Metro to w większości zniszczone, ciemne korytarze, po których niebezpiecznie się przemieszczać na piechotę. Jednakże można napotkać pojazdy szynowe, które mogą gracza dość szybko przetransportować z jednego punktu do drugiego. Eksploracja zniszczonych tuneli daje masę frajdy; to z pozoru nieciekawe miejsca, ale muszę przyznać, że wyjątkowo klimatyczne. Natrafiamy na opustoszałe perony, naprędce sklecone posterunki wroga i inne podobne atrakcje. Dodatkowo można wyjść na powierzchnię, a tam oczom ukaże się widok doszczętnie zniszczonej, wyjątkowo niegościnnej Moskwy. Pośród ruin bohater nie spotka żywej duszy, wyjąwszy agresywne wybryki natury. Spacerowanie pośród zgliszcz przywiodło mi na myśl grę S.T.A.L.K.E.R., ale tym razem nie jest to aż tak rozbudowany element rozgrywki, w każdym razie swobody jest tu zdecydowanie mniej. I w tym miejscu wychodzi najpoważniejsza wada gry: liniowość. Twórcy Metro: Last Light oddali do dyspozycji Artema tylko jedną ścieżkę, z której nie da się zboczyć, na której nie sposób zabłądzić. To chyba ukłon w stronę niedzielnych graczy, chociaż najnowsze dziecko studia 4A Games do łatwych nie należy. Jedynym odstępstwem od normy są obozy wroga, w których da się pogasić światła, aby przemknąć niezauważonym, ale to cała dowolność. Szkoda, bo cenię sobie w pierwszoosobowych strzelankach nieco przestrzeni życiowej, poniekąd przyzwyczaiłem się do niej i wiem, że spora część z Was również. Niemniej przedstawiony w Metro: Last Light świat uważam za wyjątkowo ciekawy, wart zgłębienia.
Miasto ciasne, ale własne
W porównaniu z poprzednikiem na lepsze zmienił się system celowania. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby z mocnego rewolweru trafić przeciwnika w głowę i go zlikwidować jednym strzałem, nawet z bardzo dużej odległości. Oczywiście, wymaga to wprawy w celowaniu i pociąganiu za spust w odpowiednim momencie, ale nie przypominam sobie, aby w Metro 2033 było pod tym względem tak łatwo. W każdym razie system przypadł mi do gustu i z pewnością wielu z Was również się spodoba, zwłaszcza że jest płynniejszy. Stronę wcześniej wspominałem, że gra jest mocno liniowa, oskryptowana – do tego stopnia, że zdarzenia losowe w ogóle nie następują. Po wgraniu zapisanego stanu gry wszystko będzie w dokładnie tym samym miejscu. To się przydaje podczas naprawdę trudnych fragmentów rozgrywki, których nie brakuje, ale chciałoby się czegoś ekstra.
W Metro: Last Light da się grać na przynajmniej dwa sposoby. Pierwszy to walka na średnim i krótkim dystansie, pacyfikowanie wszystkiego z okrzykiem na ustach. Można też przeciwników eliminować za pomocą broni dalekiego zasięgu, po cichu, jednego za drugim, i tak aż do oczyszczenia całej okolicy. Ale dla tych z Was, którzy mają w sobie odpowiednio dużo cierpliwości, jest przeznaczona droga alternatywna: gaszenie źródeł światła i przemykanie pomiędzy wrogami niezauważonym. Naprawdę tak się da i jestem przekonany, że znakomitą większość obszarów w grze uda się w ten sposób pokonać, o ile nie wszystkie. W Metro: Last Light nie ma specjalnie potrzeby oszczędzania amunicji – pod tym względem jest dużo łatwiej niż w Jedynce, a szkoda, bo nawet stopień „trudny” jest tu dość hojny. Ja chyba bardziej dla zasady likwidowałem większość tałatajstwa poczciwym kozikiem i świetnie się przy tym bawiłem. Niestety, walki z mutantami to już klasyczna sieczka – prędzej oni zaskakują gracza niż odwrotnie.
Wyjście na powierzchnię do najprzyjemniejszych nie należy; zgliszcza Moskwy są na tyle niebezpieczne, że nie tylko mutanci stanowią zagrożenie, ale również powietrze. Powróciła kultowa maska gazowa oraz wymienne filtry. Znakomicie oddano efekt zużywania się tych elementów. Na pęknięte szkło wiele się nie poradzi, ale upaćkane juchą przerośniętego mutanta można przetrzeć. Filtry w toksycznym środowisku wyjątkowo szybko się wymienia, a im bliżej tego momentu, tym trudniej oddychać, widać skraplającą się parę i tak dalej. Na szczęście główny bohater został wyposażony w zegarek, który odlicza czas do następnej wymiany, ponadto w urządzenie jest wbudowana lampka, która informuje go, czy jest widoczny, działająca w systemie zero-jedynkowym: świeci albo nie.
Waluta w grze również się nie zmieniła, w dalszym ciągu są to naboje. Można je wykorzystywać do kupowania różnych rzeczy albo spożytkować w bardziej tradycyjny sposób. W każdej osadzie znajdują się handlarze, którzy mają w swojej ofercie broń, kilka typów amunicji oraz dodatki, czyli miny, granaty zapalające i wybuchowe oraz noże do rzucania. Powróciło kilka broni znanych z Metro 2033, ale nie zabrakło nowych narzędzi mordu. Jest kilka karabinów, strzelb, pistoletów o różnej sile ognia i ładowności, znajdzie się też karabin snajperski. Każdą można usprawniać, oczywiście nie za darmo. Da się dokręcić tłumik lub inną lufę, która zwiększa obrażenia na krótkim dystansie, dołożyć kolbę albo zamontować jeden z kilku celowników, w tym noktowizyjny, znacznie ułatwiający życie. Część giwer to, a jakże, samoróbki. Dodatkowo pokonani przeciwnicy ludzkiego pochodzenia zostawiają na ziemskim padole swoje zabawki, a ponieważ gracz może mieć przy sobie trzy naraz, pozbycie się starej i wybranie czegoś nowszego, do czego akurat ma się amunicję, wydaje się sensownym krokiem.
Przeciwników w świecie Metra nie zabrakło. Graczowi przyjdzie pacyfikować nie tylko mutanty, ale też ludzi, bo jak wiadomo, tam, gdzie ścierają się dwie przeciwne ideologie, prędzej czy później rodzi się konflikt zbrojny. Ci zmutowani wrogowie to plejada maszkar z piekła rodem; naprawdę jest się czego bać, bo tak brzydkich (w sensie: przerażających, realistycznych) kreatur dawno nie widziałem. Są szybkie, umieją latać, pływać, skakać i tak dalej, a ujść im nie sposób, bo uciekający Artem i tak jest od nich wolniejszy. Są agresywne, działają w grupach i potrafią zaatakować z każdej strony. I na tym polu sztuczna inteligencja nie budzi większych zastrzeżeń, co innego przeciwnicy ludzkiego pochodzenia. Mają oni głupi zwyczaj podchodzenia jeden za drugim prosto pod lufę. Owszem, czasem prowadzą ogień osłonowy, robią fikołki, chowają się za przeszkodami i tak dalej, ale da się ich wziąć na przeczekanie i wystrzelać jak kaczki. Dzielą się nie tylko na siły komunistów i faszystów: każda frakcja ma kilka jednostek, od zwykłej piechoty aż po bardzo dobrze opancerzonych i uzbrojonych panów, których trzeba pozbawić hełmów, aby ich zabić. W ich przypadku najskuteczniejszy okazuje się nóż od tyłu, bo gardła mają nieosłonięte, w przeciwnym razie przygotujcie się na kilka(naście) strzałów ze strzelby, tyle Was to może kosztować.
Niemniej sieczka jest przyjemna; w Metro: Last Light gra się naprawdę miło, lepiej niż w poprzednika, jakoś tak swobodniej (nie mylić ze swobodą w eksplorowaniu świata), przynajmniej ja odniosłem takie wrażenie. Przygoda jest naprawdę wciągająca, choć niezbyt długa: około dziewięciu, dziesięciu godzin potrzeba na jej ukończenie. Fabuła to mocna strona gry, a wraz z odpowiednio ciężkim klimatem i dającą satysfakcję walką składa się na naprawdę przednią zabawę. Technikalia również nie zawodzą, ale o tym powiemy na następnej stronie.
Co moje oko i ucho cieszy
Metro 2033 pod względem oprawy wizualnej wywarła na mnie niesamowite wrażenie. Piałem z zachwytu nad niektórymi efektami graficznymi, chociaż mam w głowie obraz tego, jak nierówna była ta oprawa. Przede wszystkim miejsca na powierzchni nie dorównywały tym podziemnym; widać było, że komuś albo się nie chciało, albo z innego powodu niż lenistwo użył małej liczby powtarzających się elementów. Po Metro: Last Light oczekiwałem poprawy na tym polu i tak faktycznie jest: świat Dwójki okazał zdecydowanie bardziej wizualnie rozbudowany.
Do jakości grafiki naprawdę nie mogę się przyczepić. Gra jest bardzo, ale to bardzo ładna, wizualnie dopieszczona. Już po kilku minutach zabawy widać, że w porównaniu z poprzednikiem poczyniono w tej dziedzinie niemały krok do przodu. Ale zanim zacznę rozpływać się nad zaletami, napiszę kilka słów o tym, co mi się nie spodobało. W Metro 2033 znakomitym pomysłem było rozmycie potworów podczas ich ruchu, tak że ich sylwetki były ostre tylko wtedy, gdy znajdowały się blisko gracza. Ten efekt był dostępny, o ile dobrze pamiętam, w najwyższych ustawieniach jakości obrazu, ale nie znalazłem go w Metro: Last Light. Szkoda, bo wyróżniał on tę grę na tle konkurencji – czegoś takiego nigdzie dotąd nie spotkałem. Nie przekonuje mnie też wygląd ognia: jest jakiś taki powtarzalny, odstaje nieco od reszty oprawy. Nie twierdzę, że płomienie wyglądają źle, po prostu widziałem lepsze. Ponadto postaciom przydałaby się płynniejsza animacja.
Na szczęście cała reszta jest wyśmienita. Grze przybyło szczegółów, to się widzi od samego początku. Modele postaci również wyglądają jeszcze lepiej niż ostatnio, są bardziej realistyczne. Zaimplementowano wszystkie najnowsze sztuczki graficzne, jakich się obecnie wymaga od gier pretendujących do miana tych najładniejszych, najbardziej zaawansowanych technicznie. Postarano się o HDR, znakomitą, wyjątkowo naturalną głębię ostrości, bloom, motion blur, promienie słońca, efekty pogodowe czy zaawansowane cząsteczkowe. W trzech słowach: wszystko się zgadza, Metro: Last Light jest bardziej wyrafinowaną, bardziej realistyczną grą od poprzednika.
Słowo należy się też oprawie dźwiękowej i wydajności. Grałem z angielskim lektorem w tle i muszę przyznać, że poszczególne dźwięki, niezależnie od tego, czy mowa o bohaterach niezależnych czy ambientowych wstawkach gdzieś w metrze, są najwyższej próby. Rozmowy to w istocie mieszanka angielsko-rosyjska, bardzo przekonywająca. Muzyka w tle też jest w porządku. Natomiast wydajność... Cóż, rewelacji się nie spodziewałem, ale wcale nie jest tak źle, jak zakładałem na samym początku. Zdecydowanie najbardziej obciążającym efektem graficznym jest SSAA, ale, dla równowagi, koszt teselacji jest niski, podobnie jak koszt zaawansowanych efektów PhysX.
Producent dołączył do gry niezgorszy benchmark, na który się powołam. W rozdzielczości 1920 × 1200 w bardzo wysokich ogólnych ustawieniach jakości obrazu i przy włączonych efektach motion blur, SSAA ×2 oraz zaawansowanej fizyce średnia liczba klatek na sekundę w blisko trzyminutowym demie wyniosła 24, a to słaby wynik. Natomiast po wyłączeniu SSAA liczba ta wzrosła aż do 38 kl./s, co umożliwia całkiem płynną grę. Rezygnacja z teselacji to dalsza poprawa: 45 kl./s. Uważam, że jest pod tym względem całkiem nieźle i tym samym łączę się w bólu z posiadaczami kart AMD, którzy masowo narzekają na wydajność. GeForce GTX 670 DirectCU II z mojej platformy działał w fabrycznych ustawieniach; przez całą rozgrywkę nie miałem z nim najmniejszego problemu, a efekty cząsteczkowe na ekranie podłączonym do karty Nvidii są w Metro: Last Light naprawdę widoczne.
Przy okazji sprawdziliśmy, jak grało się na konfiguracji z najwydajniejszą jednordzeniową kartą graficzną: GeForce'em GTX Titan. We wbudowanym teście była ona, oczywiście, znacznie szybsza od używanego przez nas GeForce'a GTX 670 OC, bo osiągnęła 57 kl./s. Co jednak najważniejsze, to właśnie Titan pozwolił w pełni płynnie grać w maksymalnych ustawieniach. To doskonale obrazuje, jak wymagająca jest ta gra.
Kartę Zotac GeForce GTX Titan do testów dostarczył:
Platforma testowa
Oto podzespoły komputera, który posłużył nam do przetestowania gry Metro: Last Light:
Model | Dostarczył | |
---|---|---|
Procesor | Intel Core i5-2500K | www.intel.pl |
Płyta główna | Asus Maximus IV Gene-Z | pl.asus.com |
Pamięć | 2 × 4 GB Kingston KHX1600C9D3X2K2 | www.kingston.com |
Karta graficzna | Asus GeForce GTX 670 DirectCU II TOP | pl.asus.com |
Zasilacz | Enermax Revolution 1250 W | www.enermax.com |
Schładzacz procesora | Prolimatech Armageddon | www.prolimatech.com |
Wentylatory | 2 × Noctua NF-P14 FLX | www.noctua.at |
Karta dźwiękowa | Asus Xonar Xense | pl.asus.com |
Nośnik systemowy | Kingston SVP100S2 96 GB | www.kingston.com |
Nośnik na gry | Samsung HD503HI 500 GB | www.samsung.com |
Monitor | NEC PA241W | www.nec-display-solutions.com |
Obudowa | Corsair Graphite 600T | www.corsair.com |
Mysz | SteelSeries Sensei | steelseries.com |
Klawiatura | Enermax Aurora Premium | www.enermax.com |
Podkładka | SteelSeries l-2 | steelseries.com |
Stolik | Rogoz Audio 3QB3 | rogoz-audio.nazwa.pl |
DAC | NuForce DAC-9 | www.nuforce.com |
Galeria
„Gasimy światła!”
Po raz kolejny napomknę o tym, o czym wspomniałem we wstępie. Od kontynuacji gier wymagam tego, aby były lepsze od wcześniejszych części serii na tylu polach, na ilu się da. Na końcu tekstu poświęconego Metro 2033 napisałem, że to nieoszlifowany diament, bo gra była dość nierówna. Po ukończeniu przygody w Metro: Last Light muszę przyznać, że to dopracowana, solidna kontynuacja, pod wieloma względami lepsza.
Nowe Metro to wciągająca, niezwykle klimatyczna podróż, która w wyjątkowo umiejętny sposób przenosi gracza do postapokaliptycznej Moskwy. Wierne oddanie ponurego krajobrazu i ciężkiej atmosfery było kluczowe i z pewnością wyjątkowo trudne, wymagało od twórców specyficznego podejścia, ale mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że się udało. Nie sądzę, żeby jakiekolwiek inne studio zdołało oddać świat wykreowany przez Głuchowskiego w lepszy, bardziej sugestywny sposób.
Nie ma jednak produkcji idealnej – i nie inaczej jest tym razem. Niektórym z Was będzie przeszkadzała liniowość rozgrywki, choć akurat mnie nie dała się we znaki. Niemniej jestem przekonany, że gdyby zapewniono możliwość swobodnej eksploracji moskiewskiego metra i terenów nad nim... cóż, mielibyśmy pretendenta do gry roku. Znacznie usprawniono system celowania; jest teraz wygodniejszy i aż się palę do tego, aby go wypróbować w trybie gry wieloosobowej, co jednak po raz kolejny nie będzie mi dane, szkoda. Pierwszoosobowe strzelanki muszą mieć tę opcję, znacznie wydłuża ona zabawę – S.T.A.L.K.E.R. w sieci jest świetny, nawet jeśli niedoceniany. Metro: Last Light sprawdziłoby się w takiej postaci równie dobrze, a może wręcz lepiej, nawet są dwie frakcje gotowe do takiej zabawy. Więcej grzechów nie pamiętam.
Nie ma drugiej takiej gry jak Metro: Last Light. Na długo zapadnie mi ona w pamięci, bo po prostu zachwyca klimatem i zapewniła mi porcję wrażeń, na jaką liczyłem, a nawet więcej. Naprawdę są momenty, w których można się przestraszyć, a granie w nocy, ze słuchawkami na uszach, jeszcze potęguje odczucia. Naprawdę warto samemu się przekonać.
Ze względu na te wszystkie zalety nie mogę nie przyznać jej rekomendacji.
Do testów dostarczył: Cenega
Cena w dniu publikacji (z VAT): 99 zł