Powrót pod ziemię

Nie wiem, jak Wy, ale ja mam w stosunku do kontynuacji głośnych tytułów w sumie tylko jedno, chociaż dość wygórowane oczekiwanie: żeby były lepsze od poprzedników pod tyloma względami, pod iloma tylko się da. Coraz częściej ich twórcom zdarza się odcinać kupony od wcześniejszego sukcesu, dlatego nauczyłem się do drugich, trzecich i dalszych części podchodzić z umiarkowanym optymizmem. To bezpieczne nastawienie, bo zauważam coraz częściej, że zamiast usprawniać to, co jest dobre, producenci serwują nam odgrzewane kotlety: dokładnie to, co za pierwszym razem wyszło, jedynie lekko zmodyfikowane. Nie jest to jeszcze reguła, ale wiadomo, w którą stronę zmierza rynek. Mimo wszystko było kilka kontynuacji, których nie mogłem się doczekać, a Metro: Last Light to jedna z nich. W końcu jest; teraz pozostaje sprawdzić, czy jest równie dobra jak oceniana przeze mnie ponad trzy lata temu Metro 2033.

Fabuła rozgrywa się w rok po wydarzeniach, które nastąpiły w poprzedniku. Nie chcę rzucać spojlerami, powiem tylko tyle, że Artem, postać, w którą się wcielił gracz w Metro 2033, jest teraz bohaterem. Młodzieniec stał się pełnoprawnym członkiem grupy Rangerów, niezrzeszonej ani z komunistami, ani z faszystami. Zostaje oddelegowany na misję, w której ma za zadanie odnaleźć pewną istotę. Ale jak nietrudno się domyślić, wszystko idzie źle, chłopak pakuje się w niemałe tarapaty, akcja zaś dramatycznie nabiera tempa. Realia świata nie zmieniły się znacząco; zasadniczo praktycznie wszystko, co gracz spotyka na swojej drodze, chce albo go zjeść, albo wpakować mu kulkę w głowę. Ech, Moskwa, piękne miasto...