Na początku wypadałoby napisać, skąd pomysł na tak dziwny artykuł. Otóż kilka tygodni temu trafiłem na wystąpienie pewnego sympatycznego pana. Przemawiał w kościele, opowiadając o polskich egzorcystach. Możliwe, że tego nie wiecie, ale Wasze złe samopoczucie lub awantury z partnerem mogą być spowodowane na przykład przez afrykańskie maski powieszone w mieszkaniu. Nie da się ukryć, że jest to obiekt bardzo daleki od naszego kręgu kulturowego. Na tyle, że w środku może mieszkać złośliwy demon, który będzie działał na domowników niczym fatalna żyła wodna. Dotyczy to wszystkich podejrzanych symboli oraz przedmiotów związanych z obcymi kultami. Skromny Budda z cyrkonią w pępku też się liczy. Mało tego – zły wpływ mogą mieć książki lub filmy o podobnej tematyce oraz... gry! Nawet nie będę próbował oceniać tych słów, niech każdy wierzy, w co chce. Ale takie stanowisko jest świetnym przyczynkiem do rozważań o miejscu religii w grach. Przy okazji spróbuję prewencyjnie opisać kilka wybranych tytułów, które mogą być potencjalnymi bramami do piekielnych czeluści.
Obrazoburcze FPS-y i RPG-i
Moim faworytem jest Blood. Oparta na silniku Duke Nukem 3D przygoda Celeba – zmartwychwstałego sekciarza zdradzonego przez wrednego Czarnoboga. Nasz antybohater wstaje z grobu i postanawia zabić wszystko, co się rusza. Chwyta za widły, a potem rozpoczyna niesamowicie brutalną wendetę. W grze pojawiło się wiele ciekawych miejsc: cmentarze, krypty, świątynie oraz inne przybytki jednoznacznie kojarzące się z kultem religijnym. Przyznaję bez bicia, że był to bardzo klimatyczny i grywalny tytuł. Autorzy pokusili się o parę wulgarnych żartów oraz kilka sarkastycznych linii dialogowych. Szkoda, że część druga została umiejscowiona w dalekiej przyszłości, przez co zatraciła atmosferę pierwowzoru. Blood do spółki z Doomem zapoczątkował erę bardzo podobnych, pseudoszatańskich strzelanek, które zalały rynek pecetów pod koniec lat 90. Dobrze, że już nikt o nich nie pamięta, bo wspomniani egzorcyści mieliby naprawdę dużo pracy.
W kategorii obrazoburczych FPS-ów można by naliczyć kilkanaście, czy nawet kilkadziesiąt gier opartych na wzorcu wprowadzonym przez dwie opisane wcześniej. Trudno nie zauważyć, że takie spojrzenie na religię jest niezwykle płytkie. Kilka potworów, kontrowersyjnych symboli i drobnych odniesień – prosty przepis na wyolbrzymione oburzenie, które poprawi popularność tytułu w mediach. Głębsze spojrzenie na tę kwestię zapewne będzie można znaleźć w produkcjach o rozbudowanym scenariuszu. Przygodówki, szczególnie te klasyczne point'n'click, wydają się idealnym typem. Niestety, tym razem pudło. Projektanci tych gier wykazują się znacznie większym instynktem samozachowawczym i konsekwentnie omijają zbyt problematyczne tematy. Co jakiś czas pojawi się trochę czarnej magii, jak w Phantasmagorii, lub kilku zamaskowanych templariuszy z serii Broken Sword. Na siłę można jeszcze wspomnieć o LeChucku, strasznym piracie napędzanym mocami wodu, oraz niebiańskiej przygodzie niejakiego Hopkinsa z FBI. Bardzo ubogo... Przecież marny pentagram nie zrobi z Rona Gilberta i Jane Jansen wyznawców Baala. W przygodówkach moc jest słaba, na ich opakowaniach można wyhodować co najwyżej małego, leniwego i niezbyt upierdliwego goblina.
Może RPG-i poradzą sobie lepiej? Na pierwszy ogień idzie Diablo. Swego czasu ta gra wywołała sporo dyskusji. Potwory, lejąca się posoka, wrzaski dziewic i piekielna scenografia zawsze zwracają uwagę. Niestety, dzieło Blizzarda leży bardzo blisko flagowego tytułu id Software – to izometryczna gra akcji z równie kompleksowymi odniesieniami do sfery sacrum. Drobną zmianę przyniosła pierwsza część Vampire: The Masquerade, w której można było zobaczyć biednego rycerza zmienionego w krwiopijcę, zakonnicę i sporo sakralnej architektury. Na początku zapowiadało się dobrze, ale twórcy głównie skupili się na przyzwoitym oddaniu Świata Mroku. To jest typowa przypadłość RPG-ów: kreują wymyślne krainy, w których pałęta się pełno wyznawców różnego rodzaju urojonych kultów oraz religii. Czasem wychodzi im to bardzo dobrze – niech za przykład posłuży skomplikowana sytuacja duchowa mieszkańców wyspy Morrowind. Jednak dalej brakuje gier, które na poważnie podeszłyby do istniejących w realnym świecie wyznań. Reżyserzy filmów od dawna maglują wiele wątków chrześcijańskich – pomijam już opętania, gwałty i zboczonych księży, chodzi mi o scenariusze, które w sposób dojrzały poruszają zagadnienia związane z religią i jej rolą w życiu człowieka. Programiści uparcie odcinają się od tego rodzaju rozważań. Starannie zamykają się w zero-jedynkowym świecie, w którym nie ma zbyt wiele miejsca dla Boga.
A idź Pan w diabły!
Gdy straciłem wszelkie nadzieje i beznamiętnie przeglądałem swoją bibliotekę starych gier, w oko wpadły mi dwa bardzo ciekawe tytuły. Jeśli mam dostąpić wirtualnego zbawienia lub potępienia, to tylko z ich pomocą. Pierwszy to Requiem: Avenging Angel. Ta produkcja, jeszcze zanim się pojawiła, zrobiła wokół siebie sporo szumu. Anioł z piekła masakrował grzeszników na zdeprawowanej ziemi. W istocie scenariusz był bardziej rozbudowany i choć wydaje się to mało prawdopodobne – całkiem wciągający. Wcielając się w Malachiego, walczyliśmy z Upadłymi, grupą wygnanych z nieba fundamentalistów, którzy dziwnym trafem postanowili doprowadzić do końca świata. Jak przystało na porządnego anioła, nasz bohater poznawał kolejne moce, na przykład latanie, leczenie oraz kilka innych, służących efektywnemu zabijaniu. Żeby za szybko nie zapomnieć o religijnym podłożu produkcji, autorzy umieścili w rogu ekranu krzyż – ikonę licznika boskiej mocy. Najlepsze jest jednak to, że Requiem była całkiem grywalna. Oferowała ciekawą wizję piekła, zwanego dla niepoznaki Wymiarem Chaosu, oraz równie porządną mechanikę związaną z radosną eksterminacją. Myślę, że niejeden obrońca moralności chciałby zasmakować kilku umiejętności muskularnego Malachiego – mógłby delikatnie przypiec błyskawicą wybranego grzesznika, a później rozwinąć skrzydła i bez pośpiechu polecieć na spotkanie ze swoją grupą religijną.
Bohater drugiej gry w niczym nie przypomina Marcusa Feniksa ze skrzydłami. Bob jest małym cherubinkiem, zdrowym i pucołowatym okazem budzącym natychmiastową sympatię. Niestety, inne zdanie na ten temat mają pozostali bohaterowie, którzy wystąpili w Messiah – głośnej produkcji Shiny Entertainment. Otóż Bob przybywa na ziemię w celu wycięcia w pień wszelkiej deprawacji. Wprawdzie jest wrażliwym kurduplem o małych skrzydełkach, ale ma jedną niebywałą umiejętność: potrafi opętać każdą postać. Tym samym jako boski posłaniec możemy wcielić się w żołnierza, wymęczoną prostytutkę lub bezmózgiego mutanta. Przyznacie, że to dość kontrastowe zestawienie. Gdyby wyciąć z gry ten kontrowersyjny pomysł, okazałoby się, że Messiah jest niezłą platformówką z elementami strzelanki oraz gry logicznej.
Obie te gry są oparte na podobnym schemacie: niebiańskiego awatara wrzucają do świata grzeszników i każą mu radzić sobie w najprostszy sposób – za pomocą dymiącej giwery. Idea dobra jak każda inna, szkoda tylko, że nie powstały sequele tych gier. Czyżby mocne eksploatowanie motywów religijnych nie było najlepszym sposobem na przyciągnięcie uwagi graczy? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, szczególnie że wydawcy obu gier byli w tamtych czasach o krok od grobowej deski. Nawet się za nich nie módlcie – z takimi tytułami w ofercie zapewne już dawno smażą się w piekielnym oleju.
Chyba niepotrzebnie skupiłem się na poszukiwaniu diabłów. Przecież nie od dziś wiadomo, że zło dobrem winno się zwyciężać. W tym momencie do akcji wkraczają tak zwane gry chrześcijańskie. Kto jak kto, ale ich stwórcy powinni znać się na cyfrowym przewodnictwie duchowym. Najlepszym przykładem będzie Super 3D Noah's Ark. Dzięki tej niezwykłej produkcji możemy dowiedzieć się, że starotestamentowy Noe był w istocie starszym bratem Blazkowicza, który został przeniesiony do alternatywnej wersji znanego zamku. „Superarka” jest niezależną, kompleksową modyfikacją Wolfensteina 3D. Warto podkreślić symbolizm tej sytuacji: naziści zostali zastąpieni potulnymi zwierzaczkami. Prawdziwy triumf dobra nad złem! Bramy nieba powinny się rozwierać nad każdym komputerem i konsolą z uruchomionymi przygodami Noego. Niestety, nie każda biblijna gra zasługuje na tak piękne opisy. Choćby taki niedawno wydany Left Behind, niszowa strategia oparta na serii książek o tym samym tytule... W największym skrócie: chodzi o starcie z armią antychrysta. Jej członków możemy przekonać dobrym słowem lub mocnym kopem, tak dla równowagi sił duchowych i fizycznych. Jeśli wierzyć zestawieniu z MobyGames, religijnym redaktorom z Christ Centered Game Reviews gra nawet się spodobała. Choć jak sami słusznie zauważyli, „odrobinę nierealistyczne wydaje się tracenie wiary tylko z powodu przekleństw lub rocka granego przez złych muzyków”. Fakt, przed chrześcijańskim gamingiem jest jeszcze bardzo długa i wyboista droga. Mam nadzieję, że kiedyś ten gatunek zostanie dostrzeżony również przez graczy zafascynowanych mordobiciami. Może wtedy spadnie liczba morderstw i rozbojów.
Religia w grach to nieodkryty ląd?
Swoje rozważania zakończę, omawiając gry, które kiedyś nosiły miano: god games. Już sama nazwa jest bluźniercza i mogłaby wywołać wściekłość niejednego fanatyka. Jeśli właśnie zaczęliście znosić drewno na stos, muszę Was rozczarować: chodzi o symulatory, w których staramy się zarządzać społecznością kierowaną przez sztuczną inteligencję. Najbardziej znanym przedstawicielem tego gatunku jest seria Populous, czyli wiekopomne dzieło Petera Molyneux. Na siłę można pod tę kategorię podciągnąć również gry pokroju SimCity czy The Sims. Manipulujemy maluczkimi, żywimy się ich wiarą oraz oddaniem i w ramach łaski czasem zsyłamy im trochę manny z nieba. Choć cała koncepcja gry w boga opiera się na pewnych wątkach religijnych, jest to tylko przykrywka dla solidnej rozgrywki opartej na prostych zasadach znanych z ekonomii. To tak, jakbym stwierdził, że Eddie z Brutal Legend jest dobrym pasterzem, tylko ze względu na to, że buduje ołtarze dla zatwardziałych wyznawców ciężkiego metalu.
Tak się kończy moja wycieczka w poszukiwaniu religii w grach. Znalazłem całe tabuny produkcji, które mogą pewnej księżycowej nocy ześlizgnąć się z półek i niczym Freddie Kruger zaciągnąć mnie w otchłań szaleństwa. Brakuje natomiast tytułów pozwalających na chwilę refleksji. Takich, jakie po wyłączeniu dalej żyją w głowie, i to nie ze względu na trudną do przejścia walkę z końcowym bossem. Dlaczego autorzy gier tak bardzo boją się tematu wiary w grach? Niech za odpowiedź posłuży niedawna afera związana z BioShockiem 2. Gazeta Lubuska, opierając się na doniesieniach anonimowego internauty, opisała grę, w której na porządku dziennym jest pedofilia, nekrofilia oraz światopogląd, według którego w świecie człowieka nie ma miejsca na religię. Jakkolwiek by patrzeć, całe Rapture zostało obdarte ze wszelkiego artyzmu, szaleństwa oraz filozofii. Wielka szkoda, bo jest to jedna z niewielu gier, które poruszają wątki duchowe w sposób przemyślany. Inne produkcje same pchają się pod nóż inkwizycji. Specjaliści z EA zdecydowali, że najlepszym sposobem na reklamę ich niedawnego klona God of War będzie udawana pikieta obrażonych katolików. Za karę z premedytacją pominę jego tytuł. Jestem głęboko przekonany, że religia przestanie być traktowana po macoszemu dopiero wtedy, gdy my sami zaczniemy o niej dyskutować bez piany na ustach. Podsumowując: to może nigdy nie nastąpić. Tymczasem zachęcam Was do wypróbowania opisanych gier i jednocześnie ostrzegam przed growym Doomem szatana. W tym, co twierdzą egzorcyści, musi być ziarnko prawdy...
Ilustracje pochodzą z serwisu MobyGames (http://www.mobygames.com)