Spóźniona refleksja wstępem do komputerowej czerwonej pigułki

Co spodziewaliśmy się zobaczyć w wieńczącym trylogię rozdziale i czym nas zachęcano do obejrzenia trzeciej części filmu? Po pierwsze, oczekiwaliśmy porywającej walki wyzwolonych ludzi z Zionu. Każda z części trylogii ma w sobie sceny charakterystyczne, trzecią część zdecydowanie będziemy kojarzyć z wielką bitwą garstki ludzi z szarańczą maszyn-mątw, które w końcu docierają do Zionu. Walka ta jest piękna. Uzbrojeni „po zęby” ludzie walczą z przytłaczającą ilością przeciwników wlewających się przez wydrążoną w kopule dziurę do Zionu. Z całą pewnością jest to scena batalistyczna, która przejdzie do historii kina. Desperacka walka pełna poświęceń sprawi, że będziemy ją oglądać z zapartym tchem. Jeszcze większym, niż obronę Helmowego Jaru w Dwóch Wieżach. Faktem jest natomiast, że bohaterowie bitwy są zbyt fanatyczni i ich okrzyki „Za Zion” w pewnym momencie zaczynają już nużyć.

Pod względem schematu bitwy Matrix: Rewolucje nie odbiega od standardów. Boje toczą się na kilku płaszczyznach: główne starcie ma miejsce w doku, gdzie maszyny dostają się najpierw; drugi wątek to równie ważna walka Młota, który pędzi na złamanie karku, by wesprzeć mieszkańców Zionu impulsem EMP. Niobe z Morfeuszem pilotują okręt, podczas gdy reszta załogi ostrzeliwuje ścigające ich mątwy. Bohaterami trzeciego wątku są ładowniczy pocisków do maszyn kroczących. Ich walka polega na dotarciu z taczką pełną amunicji do robota, który alarmował kończące się pociski. Kolejny obraz to Zoe, która wraz z koleżanką rozwala machinę wiertniczą Maszyn. To właśnie dzięki ich poświęceniu maszynom zajmie trochę więcej czasu przedarcie się z doków do miasta. Na samym końcu jest Neo i Trinity, którzy lecą do miasta. Atakowani przez hordy mątw zdają się nie mieć żadnych szans... i nie mieliby, gdyby nie nowe umiejętności Neo, który swoją mocą potrafi wysadzać w powietrze maszyny. Na jego nieszczęście jest ich zbyt wiele, by mógł sobie z nimi wszystkimi poradzić.