To „nieco” to delikatne określenie tego, co można zobaczyć w zakładach, z których wyjeżdżają znane na naszym rynku odtwarzacze Wiwa, Bellwood czy Korr. W halach fabrycznych szybko znika mylne wyobrażenie o fabrykach elektronicznych, które zamiast technologicznych pawilonów z zaawansowanymi rozwiązaniami przypominającymi choć w części super czyste pomieszczenia zakładów procesorowych zaskakują prostotą. Zobaczyć można tam obraz ciężkiej, monotonnej pracy, sprawiający, że w te same kilka chwil, kiedy poznajemy fabrykę od środka, możemy zyskać szacunek do cierpliwości zatrudnionych tam ludzi, wykonujących codzienne obowiązki. Wszystko wygląda niczym sceny ze znanego i klasycznego już filmu z Charlie Chaplinem, Modern Times... jest tylko nieco mniej śmiesznie.
O tym jak to wygląda, będziecie mogli przekonać się w naszym fotoreportażu. Zacznijmy jednak, jak zwykle, od początku. Zaznaczam, że to opis wrażeń i spostrzeżeń nie będący żadnym przewodnikiem po mieście, w którym przyszło mi przez chwilę pomieszkać.
Beton i palmy
Shenzhen przywitało mnie niesamowitą pogodą. Duża wilgoć i grubo ponad 30 stopni to nie to, na co byłem przygotowany zabierając ze sobą ubrania z długimi rękawami. Podczas kilku dni w tym chińskim mieście tylko raz z nieba polała się woda. Jak na polskie standardy było to prawdziwe oberwanie chmury, które zaczęło się równie nagle, jak potem skończyło. Oczywiście nie trafiłem z Polski bezpośrednio do Shenzhen. Punktem przesiadkowym był nadal bardzo zachodni, ale już przecież chiński Hong Kong, z którego do Shenzhen dostałem się promem. Godzinna podróż po wzburzonej wodzie przeniosła mnie do nowego świata, widocznie różnego od tego, czego doświadczyć można w Hong Kongu.
Terminal promowy w Shekou witał słońcem i... strażnikami. Pamiętać trzeba bowiem, że mimo iż Hong Kong należy do Chin, to nadal oddzielna strefa administracyjna i opuszczając go w drodze do Chin trzeba pokazywać paszport.
Wielkie budowanie
Tym, co uderza kiedy przemierza się ulice Shenzhen, jest ogrom miasta. Nie rośnie ono jednak tylko wzwyż, ale zajmuje niesamowitą powierzchnię poprzecinaną gdzieniegdzie szerokimi, kilkupasmowymi drogami. Pojawiające się zaraz drugie spostrzeżenie, to sporo zieleni, w tym palmy na ulicach. Poza centrum brak tu też natłoku kolorowych reklam, niemal wykłuwających oczy na ulicach Hong Kongu. Tu jest nieco spokojniej, a niektóre okolice dziwnie znajomo przypominają typowe, polskie „blokowiska”. Kolejne spostrzeżenie to stały ruch i budowy. Cały czas coś się tu buduje, nawet w samym centrum miasta. Wszędzie stoją dźwigi, a niektóre place budowy porażają swoją powierzchnią. Powstają tak domy mieszkalne, hotele, jak i biurowce, a na obrzeżach fabryki.
Wszystkie te reakcje na nowe, ciekawe przecież miejsce szybko znikają, kiedy znajdziemy się w aucie poruszającym się po ulicach Shenzhen. Dzieje się tak z powodu dość specyficznego sposobu, w jaki wielu mieszkańców tego miasta prowadzi pojazdy. Ma się wrażenie, że kodeks drogowy przestał nagle istnieć (a może wcale go nie przetłumaczono na język chiński), a jednymi z niewielu przepisów przestrzeganych przez kierowców są te związane ze światłami na skrzyżowaniach. Klakson zastępuje tam wszystko, zarówno kierunkowskazy, ale i „ciepłe słowa” dla współuczestników ruchu drogowego. Czasem ma się wrażenie, że jest używany nawet bez powodu.
Rowerzyści i mistrzowie kierownicy
Prócz nieprzewidywalnych kierowców na drodze jest jeszcze jedna przeszkoda... rowerzyści. Nie jest to co prawda Pekin z milionami jednośladów, ale cykliści w Shenzhen, mimo iż w mniejszości, także potrafią zadziwić. Przyznacie bowiem, że mknący pod prąd rower na trasie szybkiego ruchu po zmroku i bez żadnego oświetlenia to przerażająca wizja. Straszna tym bardziej, że kilka razy przynajmniej rzucali mi się w oczy rowerzyści transportujący swymi pojazdami kilka niemałych butli z gazem. Trzeba być „mistrzem kierownicy” i charakteryzować się wielką siłą spokoju by to wytrzymać.
Zza szczelnie zamkniętych szyb klimatyzowanego samochodu osiedla wyglądają niemal szaro. Ponownie jednak zadziwia dbałość o zieleń, która próbuje rozweselać betonowe pustynie bloków. O ile w centrum, do którego dostać można się podążając jedną z głównych ulic po prostu jadąc przed siebie, buzuje zachodni styl życia i reklamy na każdym kroku oraz towarzyszące im sklepy czy znane sieci kawiarni i restauracji, to niewiele kilometrów dalej jest jakoś smutniej.
Leniwe popołudnie
Shenzhen ma jeden element, którym bardzo przypomina polską Warszawę. To metro, a dokładniej, podobnie jak u nas, jedna jego linia biegnąca pod główną ulicą miasta. To szybki sposób „przecinania” miasta pod ziemią. Jednak więcej widać na powierzchni. Zresztą nie wszystkie komunikaty w metrze są zrozumiałe w całości dla turysty bez znajomości języka chińskiego.
Jak wspomniałem, centrum jest kolorowe, pełne ludzi, rowerów, sklepów, niewielkich interesów na parterach domów, wszechobecnych jadłodajni, ale i spektakularnych wieżowców.
Leniwe popołudnie, c.d.
Partery domów okupowane są przez przeróżnych rzemieślników
Zaczyna się szczyt
Widać też tam, jak różnie wiedzie się Chińczykom. Podczas kiedy z jednej strony mijać nas może samochód za kilkadziesiąt tysięcy dolarów, zaraz z drugiej matka z dzieckiem je wprost ze śmietnika.
A wszystko w tłoku, który nasilając się popołudniową porą sprawia, że można się poczuć niczym kulka we flipperze, do którego dla towarzystwa dorzucono kilka tysięcy innych, podobnych jej kulek. Każdy gdzieś zmierza, z biurowców popołudniu wypływają wręcz rzeki ludzi znikające powoli w autobusach i taksówkach wywożących ich gdzieś do oddalonych dzielnic mieszkalnych.
Popołudniowy posiłek
Życie w centrum nie gaśnie. Już wcześniej właściciele barów przygotowują się do napełnienia brzuchów myślących zapewne już o obiedzie pracowników, którzy zaraz wybiegną z biur. Nie odmówiłem sobie tej przyjemności i także spróbowałem tych specjałów.
Tak jak przypuszczałem wcześniej, potrawy smakują zupełnie inaczej, niż w polskich budkach. Podobnie jednak jak u nas, udało mi się wyczuć jeden, dominujący aromat, nieco kwaśniejszy niż w Polsce, może nawet początkowo mdlący, ale po poznaniu potraw możliwy do zaakceptowania. Na szczęście wielu z restauratorów wystawia na swych stoiskach ofertę dnia, nie trzeba więc zastanawiać się, co oznaczają opisy w menu, a jedynie poprosić o danie ze wskazanego wcześniej naczynia.
Pamiętać trzeba, że nie jest to już nieodległy przecież Hong Kong i po angielsku nie można tu porozmawiać z niemal wszystkimi osobami na ulicy.
Za fasadą droższych sklepów, kawiarenek i restauracji głównych ulic kryją się kolejne sklepy, targowiska i hale, w których można znaleźć nieco mniej oryginalne produkty, choć opisywane atrakcyjnymi markami firm odzieżowych.
Lodowisko na trzecim piętrze
To raj dla kupujących, którzy chcą wyglądać markowo, a jednocześnie nie wydać zbyt wiele.
W centrum Shenzhen udało mi się zauważyć jeszcze jedno - mnóstwo telefonów komórkowych. To nie tylko aparaty leżące wręcz tonami w sklepie wielkością przypominającym nasze markety, ale i w dłoniach Chinek i Chińczyków.
Czasem miałem wrażenie, że prawie każdy postanowił w tym samym momencie gdzieś zadzwonić, napisać SMS czy go właśnie odczytać. Nie powinno to jednak tak dziwić w państwie, w którym miesięcznie przybywa kilka milionów nowych użytkowników przenośnych telefonów.
W drodze do fabryki
Po ciekawych doświadczeniach centrum Shenzhen, przyszedł czas na odwiedzenie fabryki produkującej odtwarzacze. Już zapowiedź, że zakłady te nie wyglądają podobnie do europejskich wyobrażeń pozwoliła przypuszczać, że zobaczę coś ciekawego i rzeczywiście... tak się stało.
Droga do fabrycznej części Shenzhen biegła po płatnych autostradach, które podobno powstają tam jak grzyby po deszczu. Widać, ktoś pomyślał i uznał, że by region fabryczny mógł się sprawnie rozwijać, najpierw potrzebne są mu dobre drogi. No i te już są, a do tego wyglądają na doskonałe. Wzdłuż nich o ile jeszcze nic nie stoi, to właśnie się buduje.
Tydzień do domu
Budowa fabryki w Shenzhen zasługuje na oddzielny akapit.
Ponieważ do miasta ściągają ludzie nawet z odległych miejsc kraju, zbudowanie samej fabryki nie ma sensu, bowiem jej pracownicy muszą gdzieś mieszkać. Dlatego też kiedy już powstaje fabryka, inwestor musi pomyśleć także o mieszkaniach dla załogi. Skutkuje to wybudowaniem nieopodal fabryki bloku mieszkalnego lub bloków, zależnie od wielkości zakładów. Gdyby obejrzeć to z lotu ptaka przypomniałaby się zapewne gra Sim City, w której ktoś w modułowy sposób buduje dzielnicę zakładów. Przy czym na pojedynczy moduł składałyby się obiekty fabryczne oraz mieszkalne. Ten sposób budowy prowadzi do ciekawych sytuacji, kiedy to pracownicy są w stanie np. pójść w czasie przerwy w pracy posilić się do własnego mieszkania bez obawy, że spóźnią się do pracy.
Wielkie odległości dzielące pracowników od rodzinnych domów to równie wielki kłopot dla pracodawców. Bo kiedy trzeba dać im wolne, a oni wybiorą się do domu, odwiedzić rodzinę, może ich nie być bardzo długo.
Na przelot samolotem zazwyczaj ich nie stać, podróżują więc po ziemi, czasem w sposób bardzo powolny. Kiedy docierają do miejsc pochodzenia, okazuje się nierzadko, że minął już tydzień. Wystarczy więc, że pobędą u rodziny tylko siedem dni, a potem wyruszą w drogę powrotną i właściciel fabryki musi liczyć się z brakiem pracownika przez około trzy tygodnie. Jakby tego było mało, pracodawca ma czasem i dodatkowy kłopot. Jak udało mi się zasłyszeć, czasem, kiedy pracownicy wracają ze swych wojaży, nie jadą wprost do zatrudniających ich zakładów, ale robią rekonesans pośród innych fabryk, poszukując lepiej płatnych zajęć. W efekcie okazać się może, że z wyjazdu pracownik już do fabryki wcale nie wraca. Inny producent przyjmuje go chętnie, bo poszukujący nowego, płacącego więcej pracodawcy człowiek jest już przeszkolony.
Sto dolarów
Pozostańmy trochę przy pensjach, to po nich widać bowiem najlepiej, dlaczego chińskie towary są tak bardzo konkurencyjne. Praca Chińczyków jest tania. Wypłata wielkości kilkuset juanów niewiele może powiedzieć Europejczykowi, jednak szybkie dzielenie i przełożenie jej na walutę bardziej znaną pokazuje, jak wiele warty jest miesiąc pracy przy fabrycznej „taśmie”.
W zakładach Innov, które miałem okazję odwiedzić, pensja ta wynosiła około 100 dolarów. To mało, nawet bardzo mało jak na standardy polskie, jednak dla tamtejszych ludzi, przybywających często z regionów, w których nie ma w ogóle żadnego zajęcia, to jedna z niewielu szans na zarobienie jakichś pieniędzy. Pracują więc.
Za ogrodzeniem zakładu, strzeżonym oczywiście, widać było kilka ponumerowanych bloków. To budynki fabryczne. Na zewnątrz nie było prawie nikogo. Zapewne wszyscy pracowali. Nad wejściem do firmy czerwona szarfa z hasłem, być może zagrzewającym do pracy.
Tu także, mimo iż obecna w mniejszym stopniu, zieleń wygląda na zadbaną. Rozbawienie i zaniepokojenie zarazem budzi powieszona na jednym z drzew klatka, a w niej ptaszek. Nie ćwierka, ale gdyby nie klatka, zapewne by uciekł. Żadnych innych ptaków tam nie widziałem.
Wchodzimy do środka
W głównym budynku w oczy rzuca się mała galeryjka za szkłem. To oferta firmy. Można tu zobaczyć wszystko to, co są w stanie wyprodukować zakłady. Mamy tam odtwarzacze DVD i MPEG-4, odtwarzacze MP3, ciekłokrystaliczne telewizorki i inny sprzęt elektroniczny, który można spotkać na pólkach innych kontynentów, niekoniecznie pod marką Innov.
Przechodzę do innego budynku. Tam mieszczą się pierwsze taśmy. Choć mówiąc „taśma” myśli się automatycznie o czymś, co samo się przesuwa, tutaj tak nie jest. Linia produkcyjna porusza się tak szybko, jak szybko pracują pracownicy. Kiedy egzemplarz odtwarzacza jest gotowy by podać go dalej, pracownik po prostu przepycha go.
Przy samym wejściu do hali witają mnie gotowe już urządzenia zapakowane w styropianowe kształtki ochronne, które odnajdujemy później w kartonach. Mam szczęście, to nowe modele Wiwa HD238U, wyposażone w gniazdo USB. Nieco dalej pierwsze skrzynki z podzespołami. A za nimi już taśma, przy której częściej, przynajmniej w pierwszej części fabryki, spotkać można kobiety niż mężczyzn.
Przy taśmie
Pierwsze zerknięcia na taśmę
W sali jest raczej ciepło. Klimatyzacja jeśli jest, działa tak, jakby jej nie było. Co parę metrów stoją za to wiatraki dmuchające na pracujących. Dają im odetchnąć.
Każdy przy linii ma do wykonania swoje zadanie, bardzo podobne do poprzedniego i do tego, które będzie wykonywać za chwilę. Ktoś przygotowuje obudowę, podłącza okablowanie, ktoś montuje napęd optyczny, ktoś wkłada zestaw tylnych gniazd odtwarzacza, kolejna osoba coś lutuje, jeszcze jedna coś przykręca, ktoś inny ze sprawnością mistrza usuwa z napędów wcześniej wsadzone tam płyty, kolejny ktoś coś wytrawia. „Taśma” się posuwa.
Robi to na mnie piorunujące wrażenie.
Dziewczynka z kartonami
Najdłużej zatrzymuję się przy jednym ze skrajów połączonych ze sobą stołów, gdzie współpracują ze sobą trzy osoby - dziewczyna i dwóch chłopców.
Jeden z nich czeka, aż trafi do niego odtwarzacz, już niemal całkowicie zapakowany, wtedy przystępuje on do swojego zadania, umieszczenia pakunku w kartonowym opakowaniu i podania dalej, na prawo, do kolejnego chłopaka, którego jedynym zadaniem jest naklejanie na opakowania kodów kreskowych.
Tutaj udaje mi się wykonać chyba moje najlepsze, mimo iż nieostre, zdjęcie z fabryki. To dziewczyna, która składa opakowania przekazywane pierwszemu chłopakowi. Nie podaje ona mu ich bezpośrednio. Przed nią stoi już zapas pudeł, ale i zapas płaskich jeszcze kartonów, które w sprawnych dłoniach zamieniają się w pudełka. Ona robi to niemal bezwzrokowo.
Jej mina może mówić wiele, a być może to po prostu tylko chwila, którą udało się uchwycić aparatem. Nie wiem. Ale to ją zapamiętuję najmocniej.
Łyk wody w przerwie
Zmieniamy budynek. Okazuje się, że niektórzy pracownicy mają teraz przerwę. Odbijają karty i wychodzą. Niektórzy zapewne niedaleko, bo bloki mieszkalne są tuż obok. Inni mieszkają na pewno dalej, przyjechali przecież rowerami. Wreszcie między blokami zakładów pojawia się więcej ludzi, jest jakiś ruch.
Ja tymczasem trafiam do hali, gdzie powstają plastikowe kształty, które po złożeniu tworzą obudowy różnych urządzeń czy pilotów zdalnego sterowania. Duży szum i znowu gorąco, ale luźniej nieco, bo mniej pracowników.
Wszędzie coś przykuwa uwagę. Zaraz za jedną z sal produkcyjnych stoi regał, a na nim mnóstwo kubeczków z piciem, prawdopodobnie to woda, naprzeciwko automat, choć brzmi to zbyt dumnie, do podawania wody i drzwi do toalety. Ciekawe kiedy wychodzą się napić?
Ostatnie spojrzenie
Trafiam jeszcze do jednej sali. Chyba najbardziej zaawansowanej technologicznie. Mało osób, dużo maszyn, mimo to nie do końca pełna automatyka. Także tutaj nieodzowne, wystarczająco sprawne, a na pewno tańsze wydają się ludzkie ręce. Wszystko odbywa się pod czujnym okiem nieustająco kołyszących się na boki kamer.
Kiedy wychodzę z ostatniego już budynku, w oczy rzuca mi się niemałych rozmiarów banner z hasłem napisanym po chińsku i po angielsku. „Wysoka jakość. Klient na pierwszym miejscu”.
Potem ponownie świeża zieleń, sporo jej na zewnątrz.
Wracam do hotelu poruszony. Za szybą samochodu mijają mi kolejne place budowy, powstające hale, domy mieszkalne. W oczach rośnie cała nowa dzielnica fabryk. Nie przeszkadzają mi już nawet „szaleńcy” za kierownicami przecinający pasy drogi w centrum miasta. Niebawem wyjeżdżam.
Wybaczcie mi ogromną liczbę fotografii. To jednak tylko niektóre z tych, które udało mi się wykonać.