Sam “Serious” Stone

Pierwszy Serious Sam, nie posiadając zgoła fabuły, miał coś, co powodowało rozkoszny dreszcz u graczy. Wielkie jak stodoła plansze, na które gra wrzucała setki, a czasem i tysiące wrogich jednostek. Serious Sam nie był grzeczną grą-dziewczynką FPP, w której gracz ładnie posuwał się do przodu, podskakując radośnie przez śliczne, różowe krainy, eliminując lizaczkiem od czasu do czasu paru wrogu tu i ówdzie. Nic z tych rzeczy. Serious Sam wkopywał gracza we wrzątek adrenaliny, każąc mu myśleć i działać podprogowo – w ułamku sekundy podejmować decyzję w stylu: tutaj wybebeszyć ze 20 wrogich elementów, pół obrót i dwa duże potwory z pianą na paszczy, krok w tył i trzynaście pędzących z rykiem wściekłych byków, w bok, a potem ćwierć obrót i 200 biegnących z głuchym klekotem suchych kości szkieletów. Wrząca, bulgocząca, tryskająca emocjami wyrzynka. Klawiatura się dymi, mysz topi, ale na twarzy pojawia się idiotyczny uśmiech... To jest to, na długie, deszczowe wieczory!

Wszystko w Serious Samie jest pochodną masy - Masy Wroga. Dosłownie wszystko. W normalnym FPP co jakiś czas gracz wydaje z siebie ciężkie westchnienie, kiedy musi walczyć przez, powiedzmy, 15 minut z jakimś co wredniejszym Bossem. W Serious Sam mechanizm jest inny. Bardziej perfidnie podstępny. Chcesz apteczkę? Porcję zbroi? A może jakiś mały, miły Bonusik? Proszę bardzo... A potem buch! I gra rzuca na Ciebie fale wroga z Twoimi imieniem na spienionych agresją ustach! I jak już myślisz, że wszystko minęło, burza przycichła, jucha jeszcze nie zdążyła wsiąknąć w pikselowy piach... pojawia się nowa fala. Większa i nadziana jeszcze paskudniejszym wrogiem. I tak się dzieje wszędzie, tak się dzieje co krok, co polankę, za zakręt, co zaułek. Miła trawka, ładny zamek, słodki wąwozik... a potem buch! Walczysz jak noworodek przed porodem, wypluwasz serie z podświetlną szybkością, wróg wsiąka... rozbryzgując się dookoła niczym kawałki rozbitej szklanki. Lecz potem buch! I bucha czymś Większym. I kiedy myślisz, iż ów Większy to już koniec problemu, wyskakuje ich sześciu czy ośmiu, a potem jeszcze kilku i Coś Naprawdę Dużego na Deser. I czyż nie można się w tym zakochać? Oczywiście!