Jak wiadomo, w czasach nowożytnych gry wojenne, wciąż jeszcze bardzo planszowe, znalazły swoje zastosowanie w armii, służąc już od pierwszej wojny światowej marszałkom i generałom do frywolnego oddawania się intelektualnej rozrywce przy pomocy kartoników i chorągiewek. Na dużych mapach układano sobie kartoniki, ustalano zasady co do ruchów i kwestii terenowo-pogodowych, po czym dzielono się na drużyny i bawiono się w wojnę. Potem najważniejsze epizody ich zmagań umysłowych przekazywano w formie rozkazów na front. I Wojna Światowa udowodniła w zasadzie, że bitwy zwycięża się w polu, a nie przy biurku, ale generałowie się nigdy nie zmieniają.

W gry wojenne namiętnie grywano też w czasie II Wojny Światowej. Jak wynika z ostatnich badań, Stalin na początku roku 1940 organizował wielokrotnie takie gry wojenne, celem zasymulowania ewentualnego niemieckiego ataku. Ujawnione dokumenty posłużyły niektórym badaczom do sformułowania dość ryzykownej tezy, iż de facto niemiecka inwazja w 1941 r. nie była zaskoczeniem dla Stalina i Sowieci byli na nią świetnie przygotowani (vide „Blitzkrieg nad Dnieprem”, Fugate Bryan, Dworiecki Lew, wyd. Bellona), a zadane im straty były przewidziane w kosztach. Stalin był paranoikiem, więc zgadzam się, iż przewidywał niemiecki atak, ale moim skromnym zdaniem on i jego sztab za bardzo zawierzyli grom. Gry są zawsze tylko grami i nawet te bardzo dobre nie mają pełnego przełożenia na rzeczywistość.